Londyńska przygoda, czyli szczęście w nieszczęściu

Chcielibyście zobaczyć moją minę, kiedy to w dniu swoich osiemnastych urodzin otworzyłem kopertę (szczerze mówiąc spodziewając się raczej gotówki), a w środku zobaczyłem bilety na NBA Global Games 2015 w Londynie. Szczęście ogarnęło mnie niesamowicie, lecz dzień później przyszła myśl – przecież tam grają New York Knicks. Ci beznadziejni, niereformowalni New York Knicks. Każdego dnia przed wylotem zastanawiałem się, czego właściwie ja się spodziewam. Przecież dobrze wiem, jakie jest nastawienie zawodników najgorszej drużyny NBA, którym nagle każe się pojechać za ocean i grać dla mało znającego się na koszykówce narodu. Nigdy wcześniej nie byłem jednak na meczu NBA, ani w preseason ani tym bardziej w sezonie regularnym, więc pocieszałem się myślą zobaczenia na żywo Carmelo Anthony’ego i Giannisa Antetokounmpo.

Razem z moim tatą nieco zabezpieczyliśmy się przed ewentualnym niesmakiem związanym z obecnością na samym meczu i z racji tego, że w stolicy Zjednoczonego Królestwa nigdy nie byłem, zostawiliśmy sobie trochę czasu na zwiedzanie Londynu, przyjeżdżając w środę (mecz odbywał się w czwartek), a wyjeżdżając w sobotę. Ugościli nas kuzyn mojego taty wraz z żoną, za co niniejszym chciałbym im bardzo podziękować.

Jeśli chodzi o samo miasto, to w dniu spotkania, spacerując po centrum można było poczuć,, że właśnie w tym mieście odbędzie się jedyny w Europie mecz NBA w tym sezonie. W końcu nie w każdej stolicy Starego Kontynentu spotyka się całą rodzinę (ojciec, matka i dwoje dzieci), wszyscy ubrani w bluzy i czapki Milwaukee Bucks. Poza nimi oczywiście spotykałem głównie ludzi, którzy wyglądali mniej więcej jak Spike Lee na meczu w Madison Square Garden, a więc pomarańczowo-niebieskie bejsbolowe kamizelki, czapki oraz koszulki Bernarda Kinga i Carmelo Anthony’ego.

19:15 wysiadka na stacji North Greenwich i krótki spacer w tłumie do samej O2 Arena. Po lewej stronie plakaty z zespołami mistrzowskimi NBA, legendami obu grających drużyn, gablotki z koszulkami obecnych zawodników, a po prawej kolejne plakaty, tym razem z przedstawicielami Milwaukee Bucks i New York Knicks.

IMG_0187

 

IMG_0196

 

IMG_0198 IMG_0199 IMG_0200 IMG_0204 IMG_0208 IMG_0209

IMG_0212 IMG_0214

W samej hali umieszczono w różnych miejscach i na różnych poziomach punkty NBA Store, a mniej więcej w połowie drogi między jednym wejściem a drugim postawiono puchar Larry’ego O’Briena, z którym fotografowali się kibice Milwaukee, będąc na te kilka sekund bliżej mistrzowskiego trofeum niż ich zespół przez ostatnie 20 lat.

IMG_0226

 

IMG_0228 IMG_0238

Bilety pochodziły „z odzysku”, odkupione na jakiejś internetowej platformie, a więc nie miałem wpływu na zajmowane miejsca. Siedziałem dość wysoko, na bocznej trybunie, skąd widok miałem dość dobry, mimo odległości od boiska. Obok nas z jednej strony usiadło kilku Włochów, z których rozmów rzecz jasna nic nie rozumiałem, ale po nazwiskach zawodników z innych drużyn (m.in. Andre Robertson) wywnioskowałem, że mają oni jakiekolwiek pojęcie o NBA. Przedmeczowe rytuały właściwie niczym nie różniły się od tych z amerykańskich parkietów. Na rozgrzewkę pierwsi wybiegli New York Knicks, jakąś minutę po nich… Carmelo Anthony, co wywołało śmielszą owację ze strony multi-kulturowej publiczności. Pierwszą różnicę można było zauważyć dopiero gdy przyszedł moment na hymn, a właściwie na hymny, bowiem odegrano nie tylko „Gwieździsty Sztandar”, ale także brytyjskie „Boże, chroń Królową”.

Publiczność w O2 Arena rozgrzewała się dość długo, na początku w ogóle nie reagując na rytm i muzykę wygrywaną na organach przez przywiezionego z Nowego Jorku organistę, ani na „Everybody clap your hands!”, nie pomagał na pewno też wynik, nie nastrajający optymizmem przeważających wyraźnie w hali fanów Knicks.

IMG_0268

IMG_0259

Na szczęście kilka rzędów ode mnie siedziało kilku zaciekłych, lecz sfrustrowanych fanów Knicks, z których gardeł wydobywały się takie okrzyki jak: „Why did you pass it, Melo?!?!”, „Melo, pull-up!!”, albo „Good D, Galloway!!”, żeby w końcówce ochrzić Travisa Weara białym… Carmelo Anthonym rzecz jasna. Większość hali wyglądała tak, jak kibice przede mną, więc nie należało spodziewać się wielkich owacji, przy poziomie gry New York Knicks. Pierwsze ożywienia przyszły raczej po alley-oopach Giannisa Antetokounmpo niż po rzutach Melo.

IMG_0260

IMG_0284

O samym spotkaniu właściwie nie ma co mówić, mogliście je zobaczyć na żywo, a jeśli je ominęliście, to nie warto do niego wracać. Przeczytajcie sobie relację, to wystarczy. Jeśli to miała być reklama NBA na cały świat, to wyszło to raczej kiepsko. Ceni się oczywiście to, że przyjechała maskotka Bucks, cheerleaderki z obu stron oraz akrobaci z Milwaukee Bucks Rim Rockers, którzy umilali czas w przerwach na żądanie, czy między kwartami, ale jeśli ktoś przyszedł z zamiarem zobaczenia najlepszych zawodników świata z najlepszej ligi świata, grających po prostu dobry mecz to musiał się zawieść. Ja na szczęście od początku nastawiłem się raczej na wrażenie, towarzyszące temu wydarzeniu, a więc chciałem przeżyć po prostu miły czas na moim pierwszym meczu NBA.

Powiedzmy to sobie szczerze: to nie była nawet wina Adama Silvera i jego kolegów, że tak to wyszło. Skąd oni mogli przed sezonem wiedzieć, że dziś Knicks będą mieli na koncie 5 zwycięstw i będą na dobrej drodze do pozyskania Jahilila Okafora z pierwszym wyborem draftu. Nikt do końca nie mógł tego przewidzieć. Milwaukee zagrało jak Milwaukee powinno zagrać, więc do nich pretensji także nie mam. Chciałbym także serdecznie podziękować Carmelo Anthony’emu, który mimo bolących kolan, z powodu których powinien zakończyć już sezon zagrał jednak dla publiczności za oceanem. Na pewno wystarczyłoby jedno jego słowo i usiadłby w garniturze na końcu ławki rezerwowych, ale jednak zdecydował się zagrać. To na niego czekała większość kibiców i tak naprawdę nie zawiódł ich.

Jedyne, co mógłbym zaproponować następnym razem NBA, to urządzenie tego meczu w miejscu, w którym Thierry Henry, Didier Drogba i Cesc Fabregas nie dostają większych braw od legend NBA, które były obecne na meczu m.in.: Kareem Abdul-Jabbar, Hakeem Olajuwon, Dikembe Mutombo czy Bruce Bowen. Anglia to kraj piłki nożnej, tak samo jak Polska i jako wielki fan futbolu naprawdę bardzo dobrze rozumiem zachowanie (w większości) brytyjskiej publiczności. Szczerze mówiąc nawet nie przychodzi mi do głowy odpowiednie miasto (może Stambuł?), w którym to święto koszykówki byłoby jeszcze bardziej wyjątkowe. Prawda jest taka – jeżeli chcesz poczuć prawdziwą atmosferę związaną z meczem NBA, musisz pojechać do Stanów Zjednoczonych. Global Games są jedyne w swoim rodzaju, jednak to bardziej podobna do meczów przedsezonowych odskocznia od prawdziwego świata NBA. Ja tego, że byłem na tym meczu nie zapomnę do końca życia i nigdy w życiu nie powiem, że żałuję wydanych w Londynie pieniędzy. To było coś wyjątkowego, lecz tak naprawdę niewiele rzeczy mnie zaskoczyło. Moim zdaniem, na takie spotkanie powinni raczej wybierać się początkujący, bądź niedzielni fani najlepszej ligi świata. Ja jednak mam się czym chwalić, co niniejszym uczyniłem.

Komentarze do wpisu: “Londyńska przygoda, czyli szczęście w nieszczęściu

  1. Zazdroszczę : tego że tam byłeś, tego że dostałeś taki prezent. ;)
    Ja osobiście nie narzekałbym nawet jakby tam zamiast Bucks grali 76ers albo Timberwolves , coś takiego jak NBA to jednak jest coś.
    +zobaczyć w akcji Anthony’ego… Nielicznym w Europie to się udaje. ;)

  2. Paryż, Madryt, Bałkany, Grecja – tam bardziej kochają koszykówkę

  3. Szczęście w nieszczęściu to jak łamiesz nos i opatruje Cię piękna cycata pielęgniarka – przyszła żona ;)
    Zazdroszczę przygody, nie narzekałbym na drużyny. Gdybym mógł i miał na to sos poleciałbym za ocean nawet za 5 koła w jedną stronę i obejrzał Knicksów z 76ers. Nie grymasiłbym, NBA jest taka, że za dwa – trzy lata może się pochwalisz, że oglądałeś mistrzów jeszcze w stadium budowy draftem ;)

  4. hej. fajnie.
    Kiedy następny mecz NBA w europie? wiecie coś na ten temat?

Comments are closed.