Podsumowanie sezonu – Minnesota Timberwolves

Kluby biorące udział w rozgrywkach NBA można podzielić na dwa obozy. Pierwszym z nich są ekipy, od których rokrocznie oczekuje się awansów do Play-Offs i walki o jak najwyższe lokaty. Tymi zespołami są, choćby Los Angeles Lakers, czy Boston Celtics. Istnieje też drugi, zupełnie przeciwstawny im obóz, skupiający drużyny o mniejszej medialności, od których oczekuje się po prostu takiej gry, która ma sprawiać przyjemność fanom. Skład tej drugiej grupy jest większy, ale też jego składowe co rusz się zmieniają. Zeszłoroczną Minnesotę można spokojnie przypasować do tego właśnie frontu.

Na starcie sezonu, który całkiem niedawno przeszedł do historii nikt bowiem nie oczekiwał od Leśnych Wilków wielkich cudów. Po zupełnie nieudanej, ubiegłorocznej kampanii kibice wspierający ten team chcieli jedynie zobaczyć w grze swoich pupili jakieś symptomy poprawy, zwiastuny lepszej przyszłości, która ma lada chwila nadejść. Żadnych rozdmuchanych oczekiwań, żadnego pompowania balona, po prostu granie w myśl zasady: 'Zostawiajcie serce na boisku, pokażcie, że drzemie w was talent, a my będziemy zadowoleni’.

Trzeba przyznać, że zawodnicy Timberwolves sprawili miejscowym freakom basketu bardzo miłą niespodziankę. Pomimo tego, że rozgrywki rozpoczęli od trzech kolejnych porażek to jednak już wtedy było widać, że to nie będzie kolejny, nudny sezon ich w wykonaniu. Od początku drużyna grała z pasją, raz po raz ukazując niedowierzającym ludziom, że stać ich na serię małych sukcesików. A jak wiadomo – od czegoś trzeba zacząć. Wprawdzie często w ich grze brakowało postawienia przysłowiowej 'kropki nad i’, ale to można było spokojnie zwalić na brak ogrania w ważnych momentach i młodzieńczą dekoncentrację.

Po opanowaniu pierwszej euforii związanej z dobrymi występami Minny zaczęto spekulować, czy podopiecznych Ricka Adelmana stać będzie na awans do rozgrywek posezonowych. Jeśli udałoby im się osiągnąć ten pułap wszyscy mogliby mówić o ogromnym zaskoczeniu, wręcz superniespodziance. Był okres, że cel ten nie wydawał się wcale aż tak odległy, jak mogło się wydawać przed startem sezonu. Wilki, wraz z nieformalnym przywódcą watahy Kevinem Love i najstarszym jej przedstawicielem Rickiem Adelmanem, przebojem wdarli się do czołówki Zachodu i zamierzali zagościć tam na dłużej.

Ostatecznie jednak, głównie przez prześladujące Timberwolves urazy, ekipie z Minneapolis nie udało się awansować do Play-Offs. Końcówka sezonu, w porównaniu do tego, co oglądaliśmy wcześniej, była wręcz przerażająca. Podopieczni Adelmana zagubili gdzieś werwę i przebojowość i bardzo powoli doczłapywali się do, upragnionego, końca sezonu.

Pomimo tego ten sezon w ich wykonaniu był naprawdę udany i nie zdziwię się, jeśli w przyszłym roku postawię obok niego stwierdzenie – przełomowy. Tak utalentowanej grupy graczy nie ma bowiem chyba w żadnym innym teamie tej ligi. Love pokazał, że jest dużo lepszym rzemieślnikiem od Griffina, Rubio dał nam wszystkim świadectwo, że w Europie też rodzą się genialni rozgrywający, a Adelman po raz kolejny dowiódł, że jest jednym z lepszych warsztatowców w NBA. Ta trójka, wsparta mieszanką różnorakich talentów na pewno jeszcze nieraz zamiesza w czołówce Konferencji Zachodniej.

Nowy kontrakt dla (Big) Love’a

To, że skrzydłowy z UCLA jest świetnym materiałem na bardzo dobrego gracza wiedzieliśmy już wszyscy od kiedy tylko po raz pierwszy pojawił się na pakietach organizacji. W tym roku dowiedzieliśmy się jednak czegoś zupełnie nowego – Love to prospekt na koszykarza absolutnie wielkiego, który może zdominować tę ligę na swojej pozycji przez następną dekadę.

Te rozgrywki w jego wykonaniu były naprawdę świetne. Ciężko jest znaleźć, choćby jedną kwestię, do której osobiście mógłbym się przyczepić, bo Mistrz Zbiórek z Minny rozwinął się chyba we wszelkich możliwych dziedzinach. Łącznie z tym, jak robić wokół siebie szum i pozytywny hype (akcje z brodą i fryzurą). Nie to jednak jest w tym wszystkim najważniejsze, wszystko schodzi bowiem na drugi plan, jeśli tylko możemy obserwować poczynania Kevina na parkiecie.

To, co go cechuje to na pewno olbrzymi spokój i pewność, że to co robi jest w danym momencie słuszne i najlepsze dla drużyny. Najlepszym dowodem na to jest, choćby jego pierwszy w życiu skalp rywali, w postaci soczystego gamewinnera zza łuku. To tylko taki prosty przykład na pokazanie tego, jaki zyskał sobie posłuch wśród kolegów i jak wiele znaczy dla swojego teamu. Mało jest takich graczy, szczególnie wśród wysokich, którzy z pełnym zaufaniem dostają piłkę od kolegów na realizację ostatniej, kluczowej akcji. Love na pewno będzie do nich należał i każdy kolejny mecz będzie tylko zwiększał jego wiarę w siebie, wiarę w powodzenie realizacji misji, której się podjął.

Te ostatnie kilka miesięcy pokazały coś bardzo istotnego – można być zawodnikiem kompletnie nieefektownym, a pomimo tego brylować w tej lidze. To naprawdę może być budujące dla innych koszykarzy, którzy solidne rzemiosło stawiają nad indywidualne popisy. W ostatnich latach nie było chyba zawodnika, który w dużej mierze przypominałby właśnie Kevina.

Ciężką pracą i solidnymi jej efektami Love zapracował sobie na równie solidną umowę. Włodarze Minny, co jest dziwne, zważywszy na okoliczności, prawie do końca wahali się, czy ten gracz jest wart takich pieniędzy. Ich skrzydłowy odpowiedział na to w najlepszy z możliwych sposobów – doskonałą postawą w dalszej części sezonu. Nie osiadł na mieliźnie, nie spoczął na laurach, po prostu dalej robił swoje, tak ot sobie, automatycznie, bez uśmiechu, bez emocji. I taki właśnie jest ten facet, nudny, ale cholernie efektywny. Co jednak ciekawe, teraz mając przy sobie takiego asa od fajerwerków i popisów – Ricky’ego Rubio i w tym względzie jego koszykarskie CV zaczyna wyglądać coraz ciekawiej.

Nie będę wymieniał atutów Love’a, bo każdy kto czyta ten artykuł doskonale się w nich orientuje. Ten gość już zawsze będzie maszyną do kolekcjonowania piłek z tablic, choć odbija się od ziemi mniej więcej tak samo wysoko jak Kaha Szengelija. Tak samo zawsze będzie kojarzony z misiowymi ruchami i posuwistym, wręcz ociężałym krokiem. Ciekawi mnie za to jedno, w którą stronę ewoluować będzie jego gra ofensywna. Czy będzie jeszcze więcej uciekał na obwód i tam szukał swojej szansy (olbrzymi progres w tym sezonie), czy zacznie grać więcej w polu trzech sekund. Moim zdaniem lepiej byłoby tak dla niego, jak i dla klubu, aby skupił się bardziej na grze w polamowanym.

Ricky Rubio, czyli nieudane dziecko Jasona Kidda i Steve’a Nasha

Tutaj, odwrotnie do Love’a, jeszcze niedawno nie wiedzieliśmy kompletnie nic. Przez ostatnie dwa lata wielu kibiców było karmionych stwierdzeniami o tym, że gdzieś w dalekiej Hiszpanii, w Barcelonie, gra sobie facet, który kiedy wychodzi na parkiet zaczyna wyglądać jak uczące się chodzić dziecko. Jego gra, tak jak ta wspomniana nauka chodzenia, przypomina wielką improwizację, a czasem nawet lekki chaos. Wszystkie jego zagrania są wykonywane na zasadzie metody prób i błędów, bo jak nie uda się teraz, to wyjdzie następnym razem. Generalnie – hulaj duszo, piekła nie ma. Co najlepsze w tym wszystkim, ten smarkaty młokos jest w tym wszystkim dużo bardziej uroczy niż pozostała dziewiątka gigantów, biegająca w tym samym czasie po boisku. To były głosy entuzjastów.

Sceptycy, którzy bacznie śledzili rozgrywki Euroligi, próbowali za to, od samego początku obrzydzić nam osobę Hiszpana. Ich zdaniem taki gracz nie może zrobić kariery na parkietach ligi, bo a) jest bardzo słaby fizycznie, b) rzuca gorzej od nich samych. Przyznam szczerze, że jako fan rozgrywek toczących się w Europie sam byłem po ich stronie i raczej nie dawałem Ricky’emu wielu szans na zrobienie cudu w NBA i zrealizowanie jego prywatnego 'American Dream’. W tym przekonaniu utwierdzało mnie też to, że Katalończyk tak długo zwlekał z przenosinami swoich talentów za ocean.

Co najdziwniejsze w tym wszystkim – po debiutanckim sezonie Rubio w Stanach bardzo trudno jednoznacznie opowiedzieć się po którejś ze spornych stron. Z jednej strony rzeczywiście jest on koszykarskim artystą, który potrafi robić z piłką takie rzeczy, o których wielu z nas nawet nie potrafi śnić. Przy tym wszystkim wytrzymał, do czasu kontuzji oczywiście, morderczy i wyczerpujący sezon, w którym gra się czasem trzy razy w tygodniu. W dalszym ciągu jednak jego rzut nie uległ JAKIEJKOLWIEK poprawie i w tym elemencie przypomina on nawet nie Jasona Kidda, ale Rajona Rondo.

Ja jednak będę optował za tym, że Rubio, o ile ominą go urazy, zrobi w Minnesocie wielką karierę. Jak pokazuje historia, choćby najnowsza (vide Rondo), NBA jest taką dość dziwną ligą, w której można egzystować sobie bez rzutu i być uważanym za jej wielką gwiazdę. Ok, Rubio nie umie rzucać i już raczej nigdy się nie nauczy, ale jego inteligencja, czucie gry, umiejętność współpracy z wysokimi i co najciekawsze dobry defence mogą zniwelować te jego nader widoczne braki. Jedyną rzeczą, która jest potrzebna Ricky’emu to otoczenie go takimi partnerami, którzy po prostu odciążą go z obowiązku punktowania. Na tę chwilę ma on w drużynie tylko jednego faceta, który na pewno wymyśli jakiś sposób, aby te potrzebne kosze zdobyć. I pewnie, każdy inny rozgrywający o takich parametrach jak Hiszpan ubolewałby nad brakiem reszty odpowiednich współpracowników, ale prowadzący grę Minny jest inny.

Ma on bowiem, w mojej opinii, tę cechę, którą noszą w sobie tylko najwięksi playmakerzy w lidze – swoją dobrą grą potrafi sprawić, że jego koledzy z teamu są lepsi, niż wydaje się to w rzeczywistości. Swoimi otwierającymi, drogę do kosza, podaniami potrafi wyprowadzić swoich kolegów na takie pozycje, z której nie spudłowałby pewnie nawet on sam. Dlatego właśnie można mówić o byłym graczu Regal Barcelony jak o potomku Kidda i Nasha, na razie nieudanym, bo jeszcze nic nie wygrał, ale czy tak zostanie do końca kariery? Śmiem wątpić.

Trener wart każdych pieniędzy

Można wiele mówić o wspaniałych przeobrażeniach, z brzydkich kaczątek w piękne łabędzie, graczy Minny, ale bez jednego z najbardziej doświadczonych szkoleniowców w lidze, ekipa z Target Center nie znajdowałaby się w tym miejscu, w którym jest obecnie. To właśnie jemu należy się miano zbawcy i trzeba oddać mu sprawiedliwość, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy niesamowicie wpłynął na wyniki tych graczy.

Przez całą dwudziestojednoletnią karierę jako główny coach Adelman tylko trzykrotnie zanotował negatywny stosunek zwycięstw do porażek. To już może o czymś świadczyć. Poza tym przez ten okres zasmakował pracy w zaledwie czterech (Minneapolis jest piątym) miejscach w lidze. Obrazuje to w jakiś sposób to, jak ten trener jest postrzegany w środowisku. Efekty jego pracy nie są doraźne, w każdym mieście, w którym miał okazję pracować jego nazwisko wymawiane jest z atencją i należytym szacunkiem. Wszyscy wspominają o tym, że potrafi nie tylko niemal natychmiastowo, z miejsca, odmienić grę ekipy, którą prowadzi, ale i pozostawić po sobie warunki do dalszego rozwoju organizacji.

Dlatego właśnie sternicy Minnesoty zdecydowali się właśnie na tego konkretnego szkoleniowca. Wszyscy dobrze znają jego dobrą rękę do prowadzenia młodych koszykarzy, którzy choć bardzo utalentowani, bez odpowiedniego wsparcia nie umieją sobie poradzić z twardymi realiami narzucanymi żółtodziobom przez ligę.

Adelman znany jest doskonale z tego, że nacisk kładzie równomiernie na treningi typowo sportowe, jak i mentalne. Nigdy nie ukrywał tego, że ta druga sfera jest bardzo ważna do tego by odnosić odpowiednie sukcesy na polu sportowym i jak sam wielokrotnie mówił – zawsze radzi swoim graczom na to by najpierw ułożyli swoje życie, poradzili sobie ze swoimi problemami, a potem dopiero wzięli się za grę. Bez odpowiedniego oczyszczenia umysłu nie ma bowiem mowy o pełnej koncentracji. Jego wpływ na drużynę Leśnych Wilków jest właśnie najbardziej widoczny w tym miejscu. Potrafił on natychmiastowo zarazić swoją wizją gry tę grupę ludzi i widać, że ci uwierzyli w to, że to, co robią jest słuszne. Teraz Minny sprawia wrażenie zespołu ukształtowanego, który wie o co gra i jakie mają zadanie do wykonania. Adelman jest coraz bliżej tego by z tej organizacji odkleić etykietę klubu peryferyjnego, gdzie nie da zbudować się silnego ośrodka. Wszystko właśnie dzięki odpowiedniej motywacji i zdrowemu podejściu.

Oczywiście w kwestii koszykarskiej również widać spore postępy, dzięki pomysłom jednego z nestorów wśród trenerów NBA. Przede wszystkim Adelman stara się nauczyć zawodników Minnesoty podstaw obrony zespołowej. Może jeszcze nie wygląda to idealnie, ale na pewno są podstawy ku temu sądzić, że wszystko idzie ku dobremu. W końcu głównie dzięki opanowaniu tajników zespołowej defensywy Minny traciło średnio siedem punktów mniej niż w zeszłym sezonie. To naprawdę olbrzymi progres, jak na warunki NBA. Poza tym rękę trenera widać też w obstawie poszczególnych pozycji w drużynie. Drużyny, które prowadził zawsze charakteryzowały się tym, że dobrze funkcjonowała praca rozgrywających z podkoszowymi. W tej drużynie zrobił z tego prawdziwy znak rozpoznawczy, coraz lepiej zaczyna wyglądać bowiem współpraca Rubio z Love’m i Pekoviciem. Ważne w drużynach Adelmana było też to, żeby w zespole była defensywna dwójka, tak jak jest teraz.

Opcje w ofensywie na gwałt potrzebne

Minnesota zajęła w tym sezonie dziesiąte miejsce, jeśli chodzi o średnią zdobycz punktową w każdym meczu. To naprawdę przyzwoity wynik, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w tym zespole brak jest tak naprawdę pewnych strzelb i graczy, którzy co wieczór gwarantowaliby pewność w egzekwowaniu zagrywek ofensywnych.

Oczywiście najlepszym strzelcem był Love, przez którego ręce przechodziła większość piłek w ataku Minnesoty. Co do reszty, to tak naprawdę trudno trafić. Jest nieumiejący rzucać Rubio, Ridnour, który przy dobrym dniu potrafi z zaskakującą łatwością dziurawić kosze przeciwników, nieobliczalny Beasley, chimeryczny Williams, czarnogórzec Peković, który bez odpowiedniej dystrybucji piłek w ataku nie zaistnieje i kompletnie bezproduktywny po atakowanej stronie parkietu Johnson, pozostali gracze to już kompletna loteria.

Trzeba przyznać, że jak na kandydata do tego by znaleźć się w przyszłorocznych Play-Offs zestaw ten nie napawa jakąś szczególną dumą. O ile jeszcze na boisku przebywa Ridnour z Rubio, albo J.J. Bareą to wygląda to nieźle, gdyż ci gracze się nawzajem uzupełniają. Kiedy jednak jednocześnie na parkiecie przebywa zestaw Rubio/Johnson/Williams to obwód przedstawia się mizernie. Ci gracze nie grożą bowiem żadnym arsenałem w ofensywie, szczególnie mam tu na myśli elementy ataku pozycyjnego.

Rozwiązaniem na te kłopoty mogłaby być próba jakichś roszad z udziałem Beasleya, Williamsa, czy Johnsona. Wydaje mi się, że także Barea nie do końca jest zadowolony ze swojej roli w zespole, jeśli udałoby się w zamian pozyskać jakiegoś sharpshootera gwarantującego porządny, zróżnicowany repertuar zagrań to wtedy można by zacząć mówić o pewnym urozmaiceniu. Póki co wystarczy wyłączyć z gry Love’a, przycisnąć mocniej Rubio i jest bardzo duży problem z jakością w ofensywie.

Kto na plus? Kto na minus?

Zaskoczyli:

Nikola Peković – Mało kto spodziewał się takiego postępu u tego zawodnika. Wydawało się bowiem, że Czarnogórcowi bliżej będzie powrotu do Europy, gdzie był absolutną gwiazdą w Panathinaikosie Ateny, niż na jakiś nagły błysk, eksplozję formy w NBA. Te rozgrywki pokazały jednak, że na parkietach ligi ciągle jest miejsce dla silnych, a zarazem inteligentnych podkoszowych ze Starego Kontynentu (Marcin Gortat, czy właśnie Nikola). To, co sprawiło, że ten sezon był w wykonaniu Pekovicia przełomowy to na pewno możliwość współpracy z mądrym, europejskim playmakerem. W końcu Ricky Rubio jak mało kto czuje to, czego potrzebują od niego podkoszowi. Szczególnie ci z euroligowym doświadczeniem.

Ricky Rubio – Większość tego, co chciałem wspomnieć o Hiszpanie napisałem już w akapicie dotyczącym jego osoby. Rubio wejście do ligi miał prawdziwie imponujące, do czasu swojej kontuzji był wymieniany nawet jako solidny kontrkandydat dla Kyrie’go Irvinga do nagrody dla najlepszego debiutanta. Wszyscy w Minnesocie mają teraz prawo do optymistycznego spoglądania w całkiem nieodległą przyszłość, mając takiego rozgrywającego jak Ricky i jedną z największych gwiazd ligi pod koszem mogą spokojnie, w najbliższych sezonach, włączyć się do walki o prymat w lidze. Zadanie dla kierownictwa jest teraz takie, aby ten duet jak najlepiej obudować solidnymi role-players i jakąś konkretną drugą opcją strzelecką. To wszystko da się zrobić.

Bez błysku:

Derrick Williams – Drugi numer tegorocznego naboru do ligi w swoim pierwszym sezonie na parkietach NBA nie pokazał tak naprawdę niczego, co utwierdziłoby nas w przekonaniu, że Timberwolves postąpili słusznie poświęcając na niego tak wysoki numer. Mam wrażenie, że taki gracz jak Williams nie do końca był/jest potrzebny tej ekipie. Wprawdzie każdy zawodnik musi zapłacić swoje frycowe i na pewno nie należy go skreślać, ale moim zdaniem w klubie powinno się pomyśleć o tym by za tego utalentowanego gracza spróbować przechwycić jakąś solidną dwójkę/trójkę, która dawałaby pewność gry w ofensywie. Póki co Williams to tylko świetny skoczek, któremu brakuje jednak wiele do tego by tę wspomnianą pewność dodać do gry T-Wolves.

J.J. Barea – Największym przekleństwem Barei jest to, że znów jest on tylko i wyłącznie pierwszym wchodzącym, który może i dostaje sporo minut, ale jednak przegrywa rywalizację o miejsce w pierwszej piątce z innymi graczami. Po świetnym, mistrzowskim sezonie w Dallas wydawało się, że Portorykańczyk z miejsca wskoczy do podstawowego składu Wilków i będzie wsparciem dla tej niedoświadczonej drużyny. Mało kto się jednak spodziewał, że tak imponujący debiut zaliczy Rubio, a i przecież Luke Ridnour ma za sobą jeden z najlepszych sezonów w karierze. Po drodze zmieniły się też priorytety drużyny i dzisiaj sytuacja Barei wcale nie wygląda tak dobrze. Bardzo możliwy jest nawet transfer z jego udziałem.

Zawiedli:

Michael Beasley – Kiedy w poprzednim roku Beasley zaczął coraz częściej okazywać znaki swego wielkiego talentu i wykorzystywać coraz lepiej swój naturalny potencjał wydawało się, że Minnesota wygrała los na loterii. W końcu pozyskała tego gracza prawie za darmo, nie musząc oddawać za niego żadnego istotnego fragmentu swojego składu. Po kolejnych rozgrywkach można jednak spokojnie zrewidować te zapatrywania. Niestety wniosek z nich płynący nie jest najbardziej fortunny dla tego nieobliczalnego koszykarza. W tym sezonie zagubił on gdzieś swoją formę, coraz częściej dając też upust swojej frustracji. Każdy wie, jakim charakterem został obdarzony ten facet i można było przypuszczać, że ta bomba z opóźnionym zapłonem w końcu wybuchnie. Nie trzeba było na to długo czekać i już dzisiaj wszyscy w klubie chcą podarować Beasley’owi, nomen omen, wilczy bilet.

Darko Milicić – Najeżdżanie na Milicicia w ostatnich latach stało się wśród znawców tak popularne i powszechne, że aż głupio o tym pisać. Ja jednak zaliczę go do grona niewypałów, bo Serb zmarnował chyba ostatnią okazję na to by wreszcie stać się w tej lidze, choćby solidnym podkoszowym graczem. Tamten sezon niósł ze sobą znamiona rozwoju draftowej dwójki z 2003r. Grał on na tyle dobrze, że stał się w pewnym momencie ważną postacią podkoszowego unitu Wilków. Niestety, wraz z rozwojem innego Europejczyka, Pekovicia, jego rola w klubie zaczęła stopniowo spadać i teraz raczej nie rysuje się przed nim żadna przyszłość w tym zespole. Przespał on swoją szansę i chyba już na zawsze pozostanie nikim więcej jak podkoszowym mięsem w lidze Davida Sterna.

Trener

Rick Adelman –  Tu, podobnie jak w przypadku Ricky’ego Rubio, wszystkie najważniejsze aspekty jego pracy w Minny wymieniłem w akapicie opisującym jego wkład w grę zespołu. Zatrudnienie byłego coacha m.in. Blazers i Rockets było bodaj najlepszym trenerskim posunięciem sterników klubu w ostatniej dekadzie. Ostatnim, który miał podobny wpływ na wyniki Leśnych Wilków był chyba Flip Saunders, który poprowadził Kevina Garnetta i jego kolegów nawet do Finałów Konferencji. Teraz, przy odrobinie szczęścia i dobrych decyzjach personalnych Adelman jest, w mojej opinii, w stanie powtórzyć tamten wielki sukces. Na miejscu Davida Kahna trzymałbym się kurczowo osoby Adelmana na stanowisku głównego trenera, gdyż to odpowiedni facet, na odpowiednim miejscu.

Liderzy

Punkty: Love 26,o pkt.

Peković 13,9 pkt.

Ridnour 12,1 pkt.

Zbiórki: Love 13,3 zb.

Peković 7,4 zb.

Williams 4,7 zb.

Asysty: Rubio 8,2 as.

Barea 5,7 as.

Ridnour 4,8 as.

Przechwyty: Rubio 2,2 prz.

Bloki: Randolph 1,0 bl.

Straty: Rubio 3,2 str.

Drużynowo

Punkty zdobywane: 98,0 pkt. (10 miejsce w lidze)

Punkty tracone: 100,1 pkt. (25)

Zbiórki: 43,7 zb. (5)

Asysty: 19,6 as. (24)

Przechwyty: 6,6 prz. (26)

Bloki: 4,4 bl. (24)

Straty: 15,2 str. (22)

 

Komentarze do wpisu: “Podsumowanie sezonu – Minnesota Timberwolves

  1. szkoda,ze T-Wolves nie pozyskali Allena.On tutaj czulby sie jak ryba w wodzie.

  2. Dlaczego Beasley jest jeszcze opisywany jako zawodnik Minnesoty?

    1. Jest opisywany jako zawodnik Minnesoty, gdyż jest to podsumowanie zeszłego sezonu. ;)

Comments are closed.