Londyn – dzień # 6: podsumowanie ćwierćfinałów.

Sporo emocji i nerwów przyniosły trzy mecze ćwierćfinałowe. Czwarty rozgrywany był tylko z pytaniem o rozmiary przewagi jednej z drużyn. Byliśmy świadkami kilku chwil, które raz na zawsze przejdą do wielkiej, ale czy pięknej (?), historii Igrzysk 2012 roku.

Byliśmy świadkami triple double LeBrona Jamesa, łamania kostek rywalowi przez Leo Barbosę, zagrań mających niewiele wspólnego z koszykówką w wykonaniu Francuzów – Turiafa i Batuma oraz zmierzchu litewskich weteranów. Przed Wami krótkie podsumowanie wczorajszej fazy pucharowej.

Rosja – Litwa 83:74

Śmiem twierdzić, iż pierwsza kwarta już ustawiła nam spotkanie, które nie stało na wielkim poziomie. Każdy z nas mógł wyczuwać nutkę emocji (zwłaszcza litewskich) na parkiecie, masę strat koszykarza legendy – Sarunasa Jasikieviciusa oraz piętę achillesową zespołu Kemzury tj. brak podkoszowego. Od dwóch imprez słyszę, że Robertas Javtokas nie jest graczem wielkiego kalibru i nie rozwinął się na miarę potencjału – ale jak słabo w defensywie wyglądali Litwini bez niego – podczas całego turnieju – widział każdy z nas. Zwłaszcza kibice tej reprezentacji.

Z wielkim smutkiem mogli przeżywać to spotkanie fani złotych czasów Jasikieviciusa, rozgrywającego, który w Europie osiągnął niemal najwięcej, reprezentując barwy Barcelony, Panathinaikosu czy Maccabi. 6 strat, przy trzech niecelnych próbach za dwa, i tylko 3 asysty. Jak mówili komentatorzy „tracił piłkę niczym junior..” Ciężko się z tym nie zgodzić.

Ale Litwini nie tylko w osobie Sarasa, mogą widzieć słaby wynik swojej reprezentacji. W meczu z Rosją zawiódł ich największy obecnie gracz, Linas Kleiza. Gracz Raptors został „zniszczony” na parkiecie przez swojego vis-a-vie, Andreia Kirilenkę. Żadnej oddanej nawet próby zza łuku i jeden celny za dwa, przy sześciu pudłach…

Honoru próbowali bronić dwaj inni, obwodowi, Rimantas Kaukenas (3-5 zza łuku i najlepszy występ w turnieju z 19pkt nie pomógł) oraz Mantas Kalnietis (4-8 zza łuku). Kiedy jednak Litwini zniwelowali straty do Rosjan do czterech punktów (54-50), to po chwili sprawili swoim rywalom kolejny prezent w postaci straty. I taki obraz się powtarzał, niwelowanie – tracenie piłki etc.

Rosjanie z kolei, niczym „zaprogramowane roboty”, wychodzili na plac, mając w głowie plan taktyczny nakreślony przed Davida Blatta. Nacisk na obwodowych graczy, mocna walka i brak łatwych punktów dla przeciwnika. Nawet mimo słabszych minut od swoich jedynek, Antona Ponkrashova (3-8 z gry) czy Alexey’a Shveda ( 0-5 za trzy i 4 straty). Popisową partię rozegrał AK-47, trafiając 9 z 12 prób z gry, zbierając 13 piłek z tablic i zatrzymując Kleizę.

Najważniejsza statystyka to skuteczność rzutów za dwa punkty (14/40 Litwinów do 23/45 Rosjan).

Ozdobą meczu były akcje Timofieja Mozgova (17pkt) i dwukrotne włożenie piłki do kosza, w różnych akcjach pick’n’rollowych. Rosjanie na przestrzeni całego turnieju prezentują formę znacznie wyższą aniżeli Litwini, którzy znów będą musieli odmłodzić swoją kadrę, by myśleć o dalszych sukcesach (na pewno w turnieju obok Javtokasa, zabrakło braci Lawrynowiczów). Rosjanie, ponownie staną do walki z Hiszpanią i postarają się przebić do wielkiego finału. Cichym bohaterem meczu, był niewidoczny do wczoraj, Sergei Monia (autor ważnego trafienia za trzy punkty w 4kw.

Najlepsi strzelcy: ROSJA: Andriej Kirilenko 19, Timofiej Mozgov 17 i Wiktor Khrypa 12. LITWA: Rimantas Kaukenas 19, Darius Songaila 15, Mantas Kalnietis 14.

Hiszpania – Francja 66:59

Zespół Vincenta Colleta, przez trzy kwarty wyglądał naprawdę imponująco w obronie, radząc sobie z potencjalnymi przewagami na wysokich pozycjach swoich przeciwników. Formą imponował Boris Diaw, który rozgrywał najlepsze w ofensywie spotkanie swoich Igrzysk, aplikując rywalom 3 rzuty zza łuku (15pkt) i dokładając 8 zb oraz 5as. W dodatku – całkiem inaczej niż w finale ostatniego Eurobasketu – wypadał w konfrontacji z Calderonem, Tony Parker.

Lider Les Blues zapisał się 15pkt i 6zb ,ale przestrzelił bardzo istotny rzut, po prostym wejściu na kosz. Tych potencjalnych punktów bardzo zabrakło jego ekipie w samej końcówce meczu, kiedy do gry Trójkolorowych wdarły się duże emocje. Najpierw meczowego ciśnienia nie wytrzymał Ronny Turiaf, taranując Rudy’ego Fernandeza. Abstrahując od tego zachowania, mistrz NBA z Heat, był najbardziej bezbarwnie prezentującym się graczem swojej ekipy. Nie zdobył żadnego punktu w tym meczu, pudłując choćby osobiste, a kończąc mecz z 5 faulami na koncie i faulem niesportowym.

Niestety w ślady starszego kolegi, poszedł nieznany dotychczas z „ciemnej strony zawodnik”, Nicolas Batum. Skrzydłowy Blazers bezpardonowo zaatakował wystarczająco często kontuzjowanego w ostatnich dniach Navarro, zadając cios ręką w krocze rywala. Praktycznie, gdyby nie szybka reakcja sędziów, byśmy byli świadkami walki w ręcz! Francuzom zabrakło pomysłu na samą końcówkę, zabrakło 2-3 celnych trafień czy przemyślanych akcji.

Ten brak pomysłu i niecelne próby nie wzięły się jednak same z siebie czy poczucia pewności w swoje umiejętności. To bracia Gasol i spółka (dopiero) w czwartej odsłonie meczu, zaczynali przypominać zespół, który cztery lata temu rywalizował z US-Team o złoto. Lepszą grę w defensywie zaprezentował przede wszystkim od siedzącego wówczas na ławce Calderona (5pkt,2zb i 1as), Sergio Llull (8pkt). Jego presja na Parkerze czy Nando De Colo oraz błyskawiczne przejście z obrony do ataku dodało Hiszpanom wiatru w żagle. Najważniejszą akcję meczu wykonali bracia Gasol. Pau (10pkt i 11zb) obsłużył dokładnym podaniem Marca (14pkt i 8zb), i młodszy z braci dał drużynie trenera Scariolo 5 punktów przewagi (62:57). Po tym zagraniu, pretendenci do medalu już się nie podnieśli, a z każdą biegnącą sekundą tracili oni nerwy.

Francuzom zabrakło przede wszystkim skuteczności ze strony swoich liderów na obwodzie. Nando De Colo miał tylko 2 pkt, Mickael Gelabale – 4, a Nicolas Batum trafił 3 z 12 rzutów z gry. Efekt, 6 oczek w czwartej kwarcie nie może przynieść wygranej..

Najlepsi strzelcy: HISZPANIA: Marc Gasol 14, Pau Gasol 10 i Juan Carlos Navarro 12 FRANCJA: Tony Parker i Boris Diaw po 15, Florant Pietrus 10.

Argentyna – Brazylia 82:77

Kiedy przed spotkaniem, sondowałem wygraną Canarinhos, wierzyłem w siłę ich rezerwowych. Nie od dziś wiadomo jest, że Argentyna ma bardzo silną pierwszą piątkę. Brazylijczycy natomiast w całym turnieju, mogli liczyć również na swoich zadaniowców. Wczoraj tych ostatnich mocno zabrakło.

O grze biało-błękitnych nie można powiedzieć złego słowa i wg mnie rozegrali oni najlepsze spotkanie wśród wszystkich wyżej rozstawionych wczoraj drużyny (Rosja i Hiszpania borykały się ze zmiennym rytmem gry i przestojami w ataku). Manu Ginobili, Carlos Delfino, Andres Nocioni i Louis Scola zaprezentowali bardzo solidny i równy poziom, znów utwierdzając nas w przekonaniu, iż nie przypadkiem znaleźli się w NBA. Doświadczenie i turniejowe ogranie po raz kolejny w historii wielkich imprez okazały się kluczowe dla wyniku spotkania.

Doświadczeni Argentyńczycy grali na wymarzonej skuteczności z pół dystansu. Trafiali na 60% skuteczności, bez respektu dla przeciwnika. Popisali się zwłaszcza w II kwarcie meczu, gdy swoją świetną dyspozycję poparli jeszcze skuteczniejszą obroną. Stało się to kwarcie, w której wydawało się, iż ich trener da nieco odpocząć swoim liderom. Również można było się spodziewać, że do akcji wkroczą Giovannoni, Taylor oraz Varejao lub Nene (12 zb przy urazie). Niestety każdy z nich zawiódł wczoraj oczekiwania swoich fanów, a ich zdobycze punktowe były zbyt niskie, by wspomóc duet najlepszych obwodowych, Leo Barbosy i Marcelinho Huertasa. Brakowało mi też bardziej walczącego Tiago Splittera, po którym można było sie spodziewać odrobinę więcej w ataku (aż się prosiło by którąś z akcji zakończył wsadę piłki do kosza).

Liderzy punktowi Brazylii starali się jak mogli – po przegranej 14:23 decydującej odsłonie meczu. Obaj zdobyli łącznie 44 punkty i tego dnia mieli piłkę w decydującej fazie meczu. Niestety najpierw Leandrinho nie trafił lay up’a (nieco ala Tony Parker), a następnie Marcelinho, po długim kozłowaniu, zdecydował się na kopię rzutu J.C. Navarro (niecelna trójka z ‘kolanka’).

Brazylijczykom nie udało się powtórzyć swoich trzech największych sukcesów i nie powalczą o 4 w historii medal Igrzysk Olimpijskich. Argentyna pokazała z kolei, że przez pełne 40 minut meczu, mimo podeszłego wieku swoich graczy, potrafi dominować i dyktować tempo spotkania, zatrzymując przede wszystkim kontry rywali (szybki powrót do obrony cechował ich defensywę wczoraj). W półfinale postarają się sprawić jak największą niespodziankę, stawiając ciężkie warunki Amerykanom. Istotna rzecz, to aż 5 graczy Argentyny przekroczyło 10 oczek na koncie, czyli znów pokazali nam zespołowe i zbilansowane granie.

Najlepsi strzelcy: ARGENTYNA: Luis Scola 17, Manu Ginobili i Carlos Delfino po 16, Andres Nocioni 12 i J. Gutierrez 11 BRAZYLIA: Leo Barbosa i Marcelinho Huertas po 22 oraz Alex Ribeiro 10.

USA – Australia 119:86

Sensacji nie było, a trener the Boomers Brett Brown (asystent Gregga Popovicha ze Spurs) niczego specjalnego nie był w stanie wymyślić na potencjał amerykański. Choć po wygranych w identycznym stosunku dwóch pierwszych odsłonach (2×28:21), Kangury zanotowały zryw 11-0 na stracie III kw. Joe Ingles dwoił się i troił zdobywając 19pkt,8zb i 6as a swoje dorzucał, punkt po punkcie, Patrick Mills (26pkt i 6zb).

Amerykanów obudziły na dobre trzy rzuty za trzy punkty. Pierwszy Kevina Duranta (14pkt i 4trójki) oraz dwa kolejne Kobego Bryanta (6/10 za trzy i 20pkt). Kobe tym meczem i zdobyczami zanotował najlepszy występ na Igrzyskach. Jak zwykle, produktywnością wykazał się Kevin Love, zdobywca 10pkt i 11zb.

Klasą samą dla siebie okazał się jednak świeżo upieczony Mistrz NBA, LeBron James. Król zagrał po profesorsku notując potrójny dublet na poziomie 11pkt/14zb/11as. Jego gra w czwartek kwarcie pobudziła jeszcze mocniej Amerykanów i pozwoliła na zadanie ostatecznego ciosu, dokończonego przez zmienników, 35:16.

Zespół Mike’a Krzyzewskiego wygrał walkę na tablicach 45-39, znów trafił wiele rzutów zza łuku – 19 oraz wymusił na rywalach 18 strat (przy swoich 10). Teraz w drodze po złoto napotka Argentynę i na pewno w tym spotkaniu nie zabraknie nam emocji. Zwłaszcza, że w pierwszym meczu grupowym Argentyńczycy nie zaprezentowali się rewelacyjnie i musieli walczyć bez kontuzjowanego Pablo Prigioniego.

Najlepsi strzelcy: USA: Kobe Bryant 20, Deron Williams 18, Carmelo Anthony 17, Kevin Durant 14, LeBron James 11 i Kevin Love 10 AUSTRALIA: Patrick Mills 26, Joe Ingles 19, David Andersen 11, Brad Newley 10.

Piątka dnia: Andrei Kirilenko – Marc Gasol – Kobe Bryant – LeBron James – Manu Ginobili