Pacers opuszczają Florydę z niczym

Odkąd do Miami przybiła Wielka Trójka, spotkania back-to-back na Florydzie przeciwko Heat i Magic należały do najtrudniejszych b2b. Dziś przekonali się o tym Pacers, którzy w dwa dni musieli zagrać z dwoma czołowymi ekipami Konferencji Wschodniej. Nie udało im się wywieźć stamtąd choć jednej wygranej, wczoraj przeciwko Heat było naprawdę blisko, ale Dwyane Wade i LeBron James uratowali ten mecz dla swojej drużyny. Dziś znacznie bardziej wyczerpani goście od samego początku nie mogli nadążyć za osłabionymi, ale wypoczętymi Magikami, którzy zwycięstwo zawdzięczają przede wszystkim właśnie mocnemu startowi.

Dwight Howard być może w jednym z ostatnich meczów w koszulce Orlando znów przysłużył się swojemu zespołowi, zdobywając 30 punktów i 13 zbiórek. Dołożył do tego 5 asyst i 4 przechwyty. A do trade-deadline tylko 3 dni..

Indiana Pacers 94:107 Orlando Magic

Magic już w pierwszej kwarcie zbudowali aż 14-punktową przewagę, prowadząc po pierwszych dwunastu minutach 36:22. Świetny start zanotowali Dwight Howard i JJ Redick, którzy po 1Q mieli razem 20 punktów – tylko o dwa mniej, niż cała drużyna Pacers. Ofensywa Magic opierała się głównie na pick’n’rollach, które okazywały się zaskakująco (Pacers to 7. defense ligi) skuteczne.

Druga kwarta była dla Indiany jeszcze gorsza, wystarczyły niecałe 4,5 minuty, by przewaga Magików powiększyła się do aż 24 punktów! Garbage-time zacząłby się w tym meczu znacznie wcześniej, gdyby nie świetny run Pacers, którzy zamknęli pierwszą połowę zdobyciem 12 punktów z rzędu i zmniejszeniem straty do 11 punktów, ile tracili do Magic po dwóch kwartach. Orlando zupełnie się pogubiło w końcówce pierwszej połowy, popełniając podczas wspomnianego runu aż 5 strat i pozwalając Darrenowi Collisonowi zdecydowanie na zbyt wiele (w runie miał 6 punktów, gdyby nie pudła na linii – byłoby 8). Dzięki temu zrywowi Pacers mieli jeszcze szansę na odrobienie dość małej (w porównaniu do tego, co miało miejsce wcześniej) straty, jedenaście punktów dało się odrobić…

..i rzeczywiście, drugą połowę Pacers rozpoczęli bardzo dobrze, ORL popełnili stratę, a Danny Granger swoim trafieniem uczynił stratę jednocyfrową. Ale potem było już tylko gorzej. Magic potrzebowali tylko pół kwarty, by podnieść przewagę do aż 20 punktów, i to nie był koniec pogromu – tuż przed końcem trzeciej odsłony zaliczka gospodarzy urosła do aż 27 punktów, co i tak nie było rekordem tego meczu. Ten padł w połowie ostatniej kwarty, gdy już podczas garbage-time w pewnym momencie Orlando prowadziło 29 punktami. Od tamtej pory przewaga zaczęła stopniowo maleć, aż w końcu zmalała do 13 punktów i taką też różnicą zakończył się mecz. Nic jednak dziwnego – w barwach Magic w tamtym czasie grały po prostu rezerwy, piątka Smith-Wafer-Liggins-Clark-Orton. Ciekawostka – ten ostatni trafił swój pierwszy rzut z gry w karierze.

W tym meczu Stan van Gundy nie mógł wystawić dwóch graczy z pierwszej piątki, mowa o zawieszonym Hedo Turkoglu i kontuzjowanym Jasonie Richardsonie. O ile zastępca tego pierwszego – Quentin Richardson (10 pkt, 2-7 FG) – skuteczny był tylko z linii (5-5), tak JJ Redick zastępujący J-Richa rozegrał naprawdę świetne spotkanie, zdobywając 18 punktów i notując najlepsze w karierze 9 asyst. On i Dwight Howard (30 pkt, 13 zb, 5 ast, 4 stl, 11-14 FG) poprowadzili zespół do tej wygranej. Ryan Anderson otarł się o double-double (12/9), ale był dość nieskuteczny (4-11 FG). Jestem jego fanem, ale powoli RA33 zaczyna ustępować Ersanowi Ilyasovie w wyścigu po MIP.

Paul George zdobył 22 punkty i miał 8 zbiórek, trafił aż 10 z 17 rzutów z gry. Dobrze spisali się dwaj rezerwowi – Tyler Hansbrough (19 pkt) i Dahntay Jones (10 pkt). Tyle samo punktów, ile ten drugi, miał Roy Hibbert. Danny Granger uzbierał 18 oczek, ale spudłował wszystkie 5 trójek. W ogóle – Pacers trafili tylko jedną z 12 prób zza łuku, a tym szczęśliwcem był George. Magic zaś w swoim stylu trafili 10 trójek (na 27).