Steve Francis i jego koszykarskie epitafium

Jego sława tak samo szybko przyszła jak i odeszła. Zagubiony we własnych problemach, nie potrafiący odnaleźć radości w sporcie, Steve Francis jest już dawno na obrzeżach koszykarskiego życia. Jest nawet jeszcze dalej, stąd też sporadyczne informacje pojawiające się na jego temat wywołują spore zainteresowanie wśród fanów basketu.

Dziś w NBA gra 16 zawodników, którzy mają ponad 36 lat. Tyle samo liczy sobie właśnie nasz dzisiejszy bohater. Niestety na równi z jego niesamowitymi zagraniami można postawić symbolikę upadku zawodowego sportowca, której w mojej opinii jest jednym z lepszych przykładów.

Na parkiecie nikt nie widział Steve’a już od sezonu 2007-08, kiedy to zakończył sezon w barwach Rockets, aby na chwilę zagrać w lidze chińskiej.  Nie zagrzał tam zbyt długo miejsca w przeciwieństwie do swego znajomego z parkietów NBA – Stephona Marburego.

Aktualnie każdy kontakt z mediami Francisa jest okazją do śmiechu i głupich żartów na jego temat. Wyglądem niczym nie przypomina zawodowego sportowca, którym kiedyś był. Całkiem niedawno…

Dziś wygląda na ponad 40 lat i wcale bym się nie zdziwił, gdyby za rok stał się członkiem „legendarnych” Rodmaners i zagrał mecz na cześć Kim Dzong Ila. Z pewnością pieniędzmi by nie pogardził…

Ponieważ ostatnio Dennis Rodman zapomniał o Steve’ie i nie zabrał go ze swym drem teamem do Północnej Korei, rękę do swego byłego kolegi z Houston wyciągnął Yao Ming. To właśnie u boku Francisa  chiński środkowy uczył się tajników gry w NBA i niegdyś to oni razem stanowili o sile ekipy z Teksasu.

Wczoraj Steve wraz z kilkoma byłymi koszykarzami z NBA w osobach m.in: Renaldo Balkmana czy Dwayne Jonesa wziął udział w małej gali zorganizowanej przez chiński klub Liuzhou. Właśnie Francis był największą gwiazdą całej imprezy, a jego przybycie było ansonsowane mianem Yao Ming’s American big brother”.

Ukazały się też zdjęcia z całego eventu i na nich Steve wygląda … no nie wygląda jak on…

najwyżej nie do końca…

Steve Francis

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Oczywiście to zdjęcia z daleka i możecie powiedzieć, że coś mi się ubzdurało. Niestety w moim arsenale posiadam jeszcze coś takiego:

Steve Francis

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeżeli Rodman widział zdjęcia, albo nie daj Boże spotkał się z samym Steve’em twarzą w twarz, nie można się dziwić, że ex gwiazdor Rockets nie został zaproszony do elitarnej ekipy, która ponoć (tak głoszą legendy) przegrała z rewelacyjnie grającą reprezentacją Korei Płn.

Steve Francis trafił do NBA w 1999 roku, kiedy to z numerem drugim wybrali go Vancouver Grizzlies. Ponieważ nie palił się do gry w zimnej Kanadzie szybko oddano go do Rockets. Tu przez lata był gwiazdą numer jeden, ale Houston nie odnosili większych sukcesów w lidze. W roku 2004 trafił do Orlando, a w przeciwnym kierunku powędrował Tracy McGrady. To był początek końca w jego karierze. W kolejnych sezonach grał już coraz słabiej i z dawnego wulkanu energii ewidentnie schodziło powietrze. W barwach Knicks już tylko dogorywał u boku Marburego.

W sezonie 1999-00 został wybrany do spółki z Eltonem Brandem do miana ROTY.

Trzykrotnie grał w meczach gwiazd.

Jego średnie kariery to 18,1 pkt, 5,6 zb oraz 6,0 asysty.

Moim skromnym zdaniem najlepiej kozłujący gracz, który kiedykolwiek pojawił się w NBA. Niesamowita skoczność i dynamika to coś co wyróżniało go spośród ówczesnych gwiazd ligi. Talent niespełniony i właśnie z tego powodu poniższy mix dziś jest tylko epitafium jego koszykarskiej kariery. Dziś nikt nie powiedziałby, że to ten sam gość z filmiku…

 

Komentarze do wpisu: “Steve Francis i jego koszykarskie epitafium

    1. Niestety nie, ale przed chwilą przeczytałem ich newsa i wiem skąd oni wzięli źródło do swego artykułu :)

  1. Hehe, ubiegli Was trochę :-)
    Strasznie gęba powykszywiania, zapewne od dragów i wódy:-/

  2. Witam

    Szukałem trochę na temat, ale byc może zbyt mało. Wie ktoś może coś co się obecnie dzieje z Arenasem ?

    1. całkiem niedawno czytałem, że chciałby wrócić do NBA;)

  3. Widzę Pawle, że bardzo leżą Ci tego typu felietony więc może teraz czas na Joe Smith’a.

  4. Może by tak o Stephanie Marbury jak jeszcze nie było :D

Comments are closed.