Dziewiąte zwycięstwo Grizzlies, druga porażka z rzędu Lakers.

Mecze Grizzlies i Lakers mają już swoją małą historię, której zazwyczaj bohaterem jest Kobe Bryant i jego kluczowe rzuty. Już dwukrotnie zdarzyło się, że Kobe dawał zwycięstwo Jeziorowcom, dzięki swoim clutch-plays. Do tej pory, to jednak zawsze ekipa dzisiejszych gości była uważana za faworytów tych potyczek – tym razem było inaczej, to gospodarze, którzy w świetnym stylu zaczęli sezon mieli lepszą prasę.

 

Memphis zaliczyło najlepszy start w swojej historii wygrywając osiem z pierwszych dziesięciu konfrontacji. To chyba wystarczająco dobry argument za tym, że to oni byli języczkiem u wagi tego meczu. W tym czasie Lakers zagrali dwa mecze więcej, w którym ich bilans wynosił bardzo przeciętne 6-6, wprawdzie po zwolnieniu Mike’a Browna ich gra uległa znacznej poprawie, ale mało który kibic wierzył, że wystarczy to na rozpędzone Niedźwiadki.

 

W ekipie Hollinsa atmosfera również była daleka od świątecznych, stało się tak przez przegrany mecz z Nuggets, który był zarazem pierwszą porażką Grizzlies na własnym parkiecie od czternastu spotkań. Dzisiaj był więc idealny moment by wynagrodzić kibicom tę, w sumie, niespodziewaną porażkę.

 

Sam początek meczu należał do Jeziorowców, którzy po trzech minutach gry prowadzili 8-4, jak się później okazało było to ich najwyższe i ostatnie (nie liczę stanu 8-6) prowadzenie w FedExForum. Od tego stanu zaczęła się bowiem koncertowa postawa graczy Memphis, którzy dzięki mądrej, rozważnej i zespołowej koszykówce zaczęli przejmować to spotkanie. Warto odnotować, że każdy z pierwszej piątki 'miastowych’ już po pierwszej kwarcie miał na swoim koncie jakąś zdobycz punktową. Prym w tym wiódł Rudy Gay, który zakończył zmagania pierwszej części z ośmioma oczkami.

 

Wśród Jeziorowców zawodzili niemal wszyscy, na czele z Bryantem, Howardem i Gasolem, a ich najlepszym strzelcem był niespodziewanie Darius Morris. Co warto odnotować, Niedźwiadki mogły wygrać tę kwartę, głównie dzięki doskonałej dyspozycji w defensywie – już w pierwszej kwarcie wymusili oni na Lakers aż sześć strat.

 

Druga kwarta rozpoczęła się od dziesięciopunktowego serialu gości, w którym wielki udział mieli przede wszystkim nieco już zapomniani weterani – Antawn Jamison i Metta World Peace – obaj w tym czasie dorzucili do swojego dorobku po pięć punktów. W tym czasie przewaga Grizzlies stopniała więc do zaledwie ośmiu punktów i wydawało się, że gracze z Los Angeles największy kryzys mają już za sobą.

 

Lionel Hollins zauważył jednak, że zmiennicy nie mają dzisiaj swego dnia i szybko wrócił do ustawienia ze starterami, pozwoliło to nieco uspokoić szarżujących Lakers i w spokoju odbudować różnicę z pierwszej kwarty, która na chwilę została nawet zniwelowana na trzy punkty.

 

Świetną partię w pierwszej połowie rozgrywał szczególnie Gay, który w tym okresie trafił, co jest dla niego dość niespotykane, aż trzy trójki. W sukurs przychodzili mu także inni pierwszopiątkowi koszykarze Grizz, czyli Randolph, Conley i Gasol. Przyjezdni odpowiadali na to jedynie dobrą postawą Kobe’go, który w samej drugiej kwarcie zaliczył aż dwanaście punktów. Niestety, dla fanów Lakers, nie znajdował on wsparcia u partnerów z drużyny. Generalnie rzecz biorąc wynik nie był dla LAL aż tak bardzo niekorzystny, gdyż udało się podgonić Memphis na siedem punktów. Jak łatwo policzyć, dzięki niezłej drugiej kwarcie podopieczni D’Antoniego odrobili jedenaście z osiemnastu oczek dzielących obydwa teamy.

 

Po przerwie na bardziej zmotywowanych wyglądali Grizzlies, którzy dość szybko odskoczyli znów na bezpieczną, sięgającą nawet piętnaście punktów, przewagę. Bardzo ważne rzuty w tamtym fragmencie trafiał przede wszystkim Mike Conley, który wyrasta na lidera Niedźwiadków w newralgicznych momentach rywalizacji.

 

Gracze z Los Angeles odpowiadali na to znów dobrymi momentami World Peace’a i Jamisona, zaginął gdzieś za to Kobe, którego można jednak wytłumaczyć problemami z przewinieniami. Ostatecznie gospodarze wygrali tę część meczu pięcioma punktami i mogli z optymizmem spoglądać na finałową kwartę.

 

To, jakim talentem dysponują Lakers, powinien zobrazować slajd z czwartej kwarty, kiedy to w bardzo krótkim odstępie czasu, trafili oni aż pięć trójek. Co ciekawe, dwie z nich były autorstwa Jodie’go Meeksa, który wcześniej niczym ciekawym się nie wyróżnił. Ponadto po razie trafiali Bryant, Jamison i Duhon.

 

Podopieczni Lionela Hollinsa umieli jednak na to świetnie zareagować, dlatego też ciągle utrzymywali prowadzenie, które wprawdzie w pewnym momencie zmalało do zaledwie sześciu punktów. Dobrą grę z poprzedniego 'rozdania’ kontynuowali jednak pożyteczni Bayless i Pondexter, co powodowało, że ani na chwilę Grizzlies nie czuli na sobie oddechu Lakers.

 

Kiedy kolejną trójkę dorzucił Kobe zaczęło robić się naprawdę gorąco, bo różnica między obydwoma teamami wynosiła zaledwie pięć punktów. Wtedy to jednak ważne punkty zapisał na swoje konto Tony Allen. Dalsza część to już typowa gra punkt za punkt – Jeziorowcy trafiali, ale za każdym razem na ich zdobycze odpowiadali również Grizzlies. Szczególne brawa należą się zwłaszcza Conley’owi, który po raz kolejny pokazał, że w kluczowych momentach potrafi wziąć odpowiedzialność na swoje barki. Ostatecznie Grizzlies pokonali Lakers 106-98 i umocnili się na pozycji lidera Konferencji Zachodniej

 

Liderzy:

 

Grizzlies:

 

Punkty: Gay 21, Conley 19, Randolph 17

Zbiórki: Randolph 12, Gay 8, Allen 6

Asysty: Gasol 8, Conley 6, Gay 5

Przechwyty: Conley 4

Bloki: Gasol 2

 

Lakers:

 

Punkty: Bryant 30, World Peace, Jamison 16

Zbiórki: Jamison 7, Howard, Gasol 4

Asysty: Bryant 4, Duhon, Howard, Meeks, World Peace 3

Przechwyty: World Peace 2

Bloki: Howard 4

 

Gracz meczu:

 

Rudy Gay/Mike Conley (Grizzlies) – Ciężko wybrać, który z nich miał większy wkład w sukces Memphis w tym meczu – obaj z całą pewnością zasłużyli na to miano, więc daję im tę nagrodę 'na spółę’. Gay miał kapitalną pierwszą część meczu, kiedy to Grizzlies tak naprawdę ustawili sobie ten mecz, Conley był za to 'pacyfikatorem’ wszelkich ataków Lakers. To właśnie między innymi, dzięki temu duetowi i Zachowi Randolphowi, który już standardowo zanotował double-double udało się odsłonić wszelkie braki graczy z Los Angeles, których na tę chwilę niestety nie brakuje.

 

Antybohater meczu:

 

Dwight Howard (Lakers) – Sorry Dwight, jeśli drugi mecz z rzędu nie oddajesz dziesięciu rzutów w meczu, nie masz dziesięciu punktów i dziesięciu zbiórek to wiedz, że coś się dzieje. Nie mam przekonania do tego, czy Howard będzie umiał odnaleźć się w systemie D’Antoniego, który już niejako zaczyna działać – Lakers dzisiaj oddali 27 rzutów za trzy. Superman moim zdaniem ponosi też odpowiedzialność za przegraną walkę na tablicach, która okazała się kluczowa.