Wielkie powroty nie zawsze się udają. Suns przegrali po dogrywce z Bulls.

Phoenix Suns przyzwyczaili nas już do tego, że lubią odrabiać spore straty punktowe, kiedy wszyscy ich skreślają. W meczu z Bulls odrobili 18 punktów straty z trzeciej kwarty, doprowadzając do dogrywki, nie wytrzymując jednak tempa dodatkowego czasu gry i przegrali ostatecznie 106-112.


Niespełna tydzień wcześniej, Suns odrobili 26 punktów straty w meczu z Cavs, wygrywając je ostatecznie 10-7-105. Tym razem gracze „Słońc” zgotowali nam kolejny thriller, który jednak nie zakończył się happy endem. Kiedy na przestrzeni 1.25 min w końcówce trzeciej kwarty Bulls zanotowali run 10-0 i wyszli na prowadzenie 79-61, zapisałem sobie  w notatkach, że to spotkanie właśnie się zakończyło. Miałem ku temu sporo przesłanek, a najważniejszą był fakt, że Suns grali po prostu słabo.

Do tego momentu, po stronie gospodarzy punktował głównie Luis Scola, który w całym spotkaniu uzbierał 24 punkty i 14 zbiórek, zanim spadł za sześć fauli na początku dogrywki. Pozostali gracze nie imponowali grą w ofensywie, a już samych siebie przechodził tercet – Shannon Brown, Markieff Morris i Michael Beasley. Cała trójka, do momentu o którym wspominałem nieco wyżej trafiła w sumie 4 z 26 prób z gry.

Ostatecznie niewiele zmieniło się do końca meczu w związku z ich skutecznością, ale Brown i Morris odegrali ważną rolę w doprowadzeniu do dogrywki. Zresztą to właśnie rezerwowi byli głównymi sprawcami powrotu Suns.

Po trzech kwartach Bulls prowadzili bezpiecznie 83-69, trafiali 53% rzutów, przy zaledwie 37.5% Suns i dominowali w grze pod koszami (44-28 w paint). Carlos Boozer przechodził samego siebie (28 pkt, 14 zb w całym meczu), aczkolwiek trzeba szczerze przyznać, że duży udział w zdobyczach jego oraz Joakima Noah (21 pkt, 12 zb, 5 ast, 2 blk) trzeba zaliczyć na konto Marcina Gortata oraz Luisa Scoli, którzy zachowywali się jakby zapomnieli, że koszykówka polega nie tylko na atakowaniu kosza przeciwnika, ale i bronieniu swojego.

Polski środkowy miał 11 punktów, 8 zbiórek i blok w 37 minut, ale tez najgorszy w  drużynie wskaźnik +/- na poziomie -22. Gortat na zmianę ze Scolą próbowali przez cały mecz utrudniać życie duetowi podkoszowych Bulls, ale zostawiali im zbyt dużo miejsca – zwłaszcza na półdystansie – co skutkowało trafieniami Boozera i Noah z czystych pozycji. Pod koszem wcale nie było dużo lepiej, a Suns – mimo że wygrali ostatecznie walkę na deskach (51-46), stracili 18 punktów drugiej szansy i 50 w pomalowanym.

Skąd więc wziął się niesamowity powrót Suns? Między innymi z ograniczenia do minimum punktów spod kosza graczy Bulls (tylko 2 w czwartej kwarcie) oraz fantastycznej postawy rezerwowych. Sprawy w swoje ręce wzięli: notujący najlepszy okres w tym meczu – Shannon Brown, doświadczony Sebastian Telfair i wyrastający na czołowego zadaniowca NBA – P.J. Tucker.

Ten ostatni w samej ostatniej kwarcie zebrał cztery piłki na atakowanej tablicy, a w całym spotkaniu zanotował 6 punktów, 8 zbiórek (7 w ataku), 3 asysty, przechwyt i blok, a także zdobył dwa punkty na 9 sekund przed końcem regulaminowego czasu gry, doprowadzając do dogrywki.

Suns ograniczyli swoich rywali w ostatniej ćwiartce do skuteczności 36.4% przy zaledwie 11 oddanych rzutach z gry, wygrali walkę na tablicach 13-4, a sami grali bardzo mądrze, tracąc tylko jedna piłkę.

Miejscowi odrabiali straty stopniowo, a sygnał do ataku dał swoją celną trójką Telfair (17 pkt, 4 ast), zmniejszając straty od 7 punktów (81-88) na niespełna osiem minut przed końcem. Później serię trafień zanotował Shannon Brown (11 pkt, 4-15 z gry), a kiedy kolejny raz zza łuku trafił Telfair, było już po 93.

Na 17 sekund przed końcową syreną, tylko jeden z dwóch rzutów wolnych wykorzystał Rip Hamilton (15 pkt, 5 ast, 5-11 z gry) i Suns otrzymali okazję na wyrównanie, którą rękami Tuckera skrzętnie wykorzystali. Ostatni rzut należał jeszcze do Hamiltona, ale tylko odbił się od obręczy, tak więc do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka.

W dodatkowym czasie, Bulls nie pozostawili złudzeń, która z drużyn jest dojrzalsza. Suns szybko stracili Scolę, który musiał zejść po szóstym przewinieniu, a Markieff Morris tak nieszczęśliwie spadł na kość ogonową, że w asyście lekarza opuścił parkiet. Osamotniony pod koszem Gortat nie był w stanie przeciwstawić się frontcourtowi Bulls, a pomagający mu Beasley zupełnie nie radził sobie z Boozerem. Skrzydłowy Suns próbował jeszcze ratować fatalną sytuację swojego zespołu indywidualnymi akcjami, ale zdołał tylko zmniejszyć rozmiary porażki.

„Byki”, pomimo słabszej czwartej kwarty wygrały zasłużenie, grając dojrzalej i skuteczniej. W całym meczu trafili 50% rzutów z gry, a najważniejszym statem spotkania okazała się liczba punktów zdobytych po stratach. Bulls stracili 15 piłek, oddając 9 łatwych punktów rywalom. Z kolei Suns przy tylu samo stratach, pozwolili „Bykom” na zdobycie aż 22 oczek po straconych piłkach.

Już w piątek Suns czeka pojedynek z Los Angeles Lakers w Staples Center.

Chicago Bulls (5-3) – Phoenix Suns (4-5) 112-106 (29-27, 28-24, 26-18, 17-31, 12-6) OT

 

Komentarze do wpisu: “Wielkie powroty nie zawsze się udają. Suns przegrali po dogrywce z Bulls.

  1. Byki słabiutko. No, ale liczy się wygrana. Muszą się byczki ogarnąć bo na wschodzie coraz trudniej się gra.

  2. Tak jak pisałem. Jeśli byki mają dogrywkę ze słońcami to znaczy że coś u nich nie gra. Słońca są jedną z gorszych ekip. Nie wejdą do Playoffs. Byki za dużo straciły w przerwie międzysezonowej.

  3. Piotrze – oglądałeś 4 kwartę? Nic nie wspomniałeś o zachowaniu Hinricha. puściły mu lekko nerwy. Trener powinien wiedzieć że gracz wkurzony to słaby gracz i powinien go zdjąć by ochłonął.

    1. Oglądałem:) Hinrich lekko się zagotował, ale trzeba przyznać, że sytuacja z faulem, po którym otrzymał techniczne, była lekko kontrowersyjna:)

Comments are closed.