Kwartet z Miami lepszy od tria z Oklahomy.

Po pierwszym meczu przegranym przez Miami trochę na własne życzenie wszyscy liczyli, że dzisiaj będziemy świadkami pasjonującego meczu, obfitującego w zwroty akcji i fantastyczne, wiekopomne wydarzenia. Postronni kibice liczyli też pewnie na to, że gościom uda się uniknąć błędów z poprzedniego spotkania i w konsekwencji wygrać to spotkanie. Oznaczałoby to bowiem potencjalne wydłużenie serii do co najmniej pięciu meczów i sprawienie, że tegoroczne finały będą jeszcze ciekawsze.

O tym jak trudne zadanie czekało podopiecznych Spoelstry niech świadczy fakt, że gracze z Chesapeake Energy Arena nie znaleźli pogromców w swoim domu od kwietnia. W pokonanym polu zostawiali między innymi takie potęgi Zachodu jak Lakers, czy Spurs. Te drużyny nie mają jednak w swoim składzie Dwyane Wade’a, czy LeBrona Jamesa i to właśnie miało być siłą Żaru. O tym, że ci gracze poradzą sobie w tej potyczce mogliśmy być raczej spokojni, pytanie bardziej brzmiało, czy inni koszykarze gości umiejętnie wesprą tę dwójkę i pomogą im poprowadzić Heat do bezcennego triumfu.

 

Początek zmagań bardzo przypominał to, co działo się w pierwszej odsłonie tej serii. Przyjezdni wyszli na parkiet wyjątkowo zdeterminowani by szybko wypracować sobie przewagę i tym samym ustawić sobie boiskowe wydarzenia. Broniący przewagi parkietu Thunder wydawali się być odrobinę zaskoczeni tym faktem i wyglądało na to, że byli oni onieśmieleni tym w jaki sposób grają koszykarze z Florydy.

 

W ekipie Heat po raz kolejny w pierwszej piątce zobaczyliśmy Chrisa Bosha, co wskazywało na to, że Spoelstra od początku chce postawić na wszystkie swoje najmocniejsze karty. Pokazywało to też, że obaj trenerzy nie zamierzają w żaden sposób kalkulować i chcą zaliczyć mocne otwarcie meczu. Udało się to tylko jednemu z teamów – wspomnianym już przeze mnie gościom, którzy dzięki bardzo dobrej obronie (wymuszanie trudnych rzutów, częste zmiany krycia) i nieźle funkcjonującemu atakowi już w pierwszej kwarcie wyszli na ponad dziesięciopunktowe prowadzenie. W pewnym momencie ich przewaga wynosiła nawet piętnaście punktów, co mogło działać na wyobraźnię ich fanów. Co najważniejsze dla Miami bardzo korzystnie od pierwszych minut wyglądał wreszcie Wade, który zaczął przypominać tego zawodnika, którego od lat mogliśmy obserwować i podziwiać na parkietach NBA. Grał on nie tylko skutecznie, ale przede wszystkim bardzo widowiskowo – raz za razem odważnie atakując zagubioną defensywę Grzmotu. Łącznie w tej ćwiartce zaliczył on siedem punktów, osiem dołożył LBJ, a sześć (2×3) Shane Battier.

 

Co mogło być wyjątkowo niepokojące dla fanów OKC wyjątkowo nieodpowiedzialnie w szeregach ich drużyny poczyniał sobie Russell Westbrook. Guard z UCLA podejmował bardzo złe decyzje, na siłę forsował rzuty z nieprzygotowanych pozycji, w czym bardziej przypominał zawodnika sprzed jeszcze kilku miesięcy niż tego, którego znamy obecnie. Niewiele do dorobku zespołu wnosił też tym razem Kevin Durant. Jedynym koszykarzem, który tak naprawdę nie zawodził i grał na swoim zwykłym, dobrym poziomie był James Harden, na którego wprowadzenie Scott Brooks zdecydował się tym razem w wyjątkowo wczesnej fazie gry. Inaczej nie mógł jednak postąpić, bo groziło to naprawdę wielką różnicą na niekorzyść gospodarzy już po premierowej części spotkania. Ostatecznie rezultat po dwunastu minutach brzmiał 27-15 dla ubiegłorocznych finalistów ligi.

 

W drugiej kwarcie obraz gry niewiele się różnił od tego, co widzieliśmy wcześniej. Heat grali wyjątkowo dojrzale, nie popełniali prawie w ogóle strat, ich akcje wydawały się być przemyślane i wyćwiczone do granic możliwości. Co też do nich zupełnie niepodobne w tych PO – świetnie funkcjonował szybki atak napędzany przez Flasha i LeBrona. W bodaj piątej minucie gry w drugiej części mieli już jedenaście punktów zdobytych w ten sposób – wszystkie po stratach Thunder. Co ciekawe, w ich szeregach każdy z graczy, który tylko pojawiał się na boisku w istotny sposób wzbogacał ich dokonania. Nawet mało pożyteczny w tej serii Cole grał całkiem poprawnie.

 

Thunder natomiast ciągle nie mogli znaleźć swojego rytmu. Dodatkowo problemy z przewinieniami mieli ich dwaj najważniejsi gracze, czyli Westbrook i Durant. Powodowało to zrzucenie odpowiedzialności na koszykarzy drugiego planu, szczególnie Hardena i Serga Ibakę. Reprezentujący Hiszpanię skrzydłowy był w tym czasie bardzo pożyteczny, rzucił sześć punktów, cztery z nich po rzutach z półdystansu. Dodatkowo najlepszy blokujący ligi siał też spustoszenie w polu trzech sekund rywali, gdzie z łatwością stopował ich kolejne próby. Niestety ten efektowny fragment gry na niewiele się zdawał, bo przewaga Heat wcale nie topniała i ciągle oscylowała wokół bezpiecznych piętnastu oczek. Pod koniec tej odsłony gracze Grzmotu odrobili wprawdzie kilka punktów różnicy, ale na przerwę przyjezdni schodzili przy bardzo korzystnym wyniku 55-43.

 

Ci, którzy liczyli, że po przerwie sytuacja ulegnie gwałtownej zmianie mieli prawo czuć się rozczarowani. Ekipa z Florydy w dalszym ciągu nie pozwalała Thunder na wiele i cały czas utrzymywała równe tempo gry, znane z pierwszej połowy spotkania. Kiedy tylko Oklahomie udało się podgonić rywali, ci w doskonały sposób odpowiadali i dzięki rozważnym prowadzeniu gry ich przewaga wynosiła spokojne kilkanaście punktów. To, co mogło napawać fanów OKC optymizmem przed kluczową fazą rozgrywki było uaktywnienie ich liderów – a w szczególności KD. Durant po kilku celnych rzutach w błyskawicznym czasie potroił swój dorobek punktowy z pierwszej części i wydawało się, że jest przygotowany na to by spróbować przejąć ten mecz w czwartej ćwiartce. Także Westbrook zaczął grać mądrzej i skupił się na tym by jak najwięcej akcji kończyć tam, gdzie jest najbardziej niebezpieczny, a więc w bliskiej odległości kosza. Z orbity zniknął gdzieś za to Harden, który w trzeciej części spotkania nie zanotował na swoim koncie choćby punktu. Wśród gości brylował za to James (12 pkt. w ciągu kwarty).

 

Przed finałową odsłoną Miami miało w zanadrzu jedenaście punktów zaliczki. Na pierwszy rzut oka to całkiem niezły wynik, ale NBA przyzwyczaja nas ciągle do tego, że w rzeczywistości jest to ciągle zbyt mało by czuć się przesadnie pewnym. Przy dobrej grze drużyny napierającej odrobienie takich strat to kwestia kilku minut, a że Thunder bezsprzecznie należą do królów czwartych kwart to można było mieć nadzieję (i pewność), że nudzić się nie będziemy.

 

Tak też było w istocie, o ile jeszcze pierwsze posiadania Heat rozegrali koncertowo i nawet udało im się powiększyć to swoje prowadzenie, to z czasem sytuacja zaczęła ulegać zmianie. Do głosu zaczęli dochodzić gospodarze, którzy niesieni byli przez fanatycznie nastawioną do koszykówki miejscową publikę. W ciągu nieco ponad minuty udało im się zanotować serial siedmiu punktów bez odpowiedzi Miami i pewnie wielu z nas zaczęło snuć sobie w myślach wizję, że James i spółka na Florydę będą wracać przy stanie 0:2. Rzeczywiście, w tamtym momencie na tablicy widniał wynik 82-76, na zegarze pozostawało prawie osiem minut i można było mieć realne podstawy, że zaraz to spotkanie zacznie się nam niejako 'od początku’.

 

Następne akcje to pokaz dobrej gry w ataku przy jednoczesnej słabszej obronie obu ekip. Częściowo było to na pewno spowodowane zmęczeniem, ale nie tylko – obie ekipy miały też spory problem z przewinieniami. Bardziej na pewno dotknęły one graczy Thunder, wśród których ich frontalna postać, a więc Durant musiał sobie radzić grając z pięcioma faulami. Coach OKC Scott Brooks uznał jednak, że nie ma nic do stracenia i zdecydował się na zagranie va banque pozostawiając na parkiecie tego, który może poprowadzić jego zespół do końcowej wygranej (Durantulla grał z pięcioma przewinieniami od drugiej minuty czwartej kwarty).

 

Skuteczność w egzekwowaniu ofensywy, przy jednoczesnej indolencji defensywnej doprowadził do tego, że na pięć minut przed końcem zawodnicy Żaru prowadzili jedynie 90-86. W ciągu zdarzeń boiskowych tryb invisible znowu włączył LBJ, który zamiast grać pierwsze skrzypce, ograniczał się do stania w rogu boiska i czekania na to, co zrobi D-Wade. Wskazywało to na to, że mimo wyniku (ciagle korzystnego dla gości) to Thunder mają teraz więcej szans na zwycięstwo – w końcu to ich lider notował na swoim koncie fantastyczną serię punktową.

Los bywa jednak przewrotny. LeBron w końcu zdecydował się wziąć odpowiedzialność za losy teamu na swoje barki i pomimo tego, że pierwsze akcje mu nie wyszły (strata i niecelna trójka) to jednak w najważniejszym momencie nie mylił się w rzutach z linii, w decydującej dla końcowego wyniku akcji dobrze poradził sobie też w obronie z Durantem (w tym momencie było 98-96 dla Heat na 13 sek. do końca). Zastopowanie lidera Thunder nie obyło się bez kontrowersji, gdyż sędziowie mogli chyba gwizdnąć przewinienie Jamesa. Gwizdki jednak tym razem nie zostały użyte przez arbitrów i m.in. dzięki temu, pomimo kryzysu w czwartej kwarcie i fantastycznego (po raz kolejny) wystrzału najlepszego strzelca Thunder przyjezdnym udało się doprowadzić do pomyślnego końca.