Czas weteranów hula w najlepsze. Boston bliżej finału!

Kiedy Heat wygrywali dwa pierwsze mecze niewielu z nas spodziewało się wielkich emocji w tej serii. Zawodnicy z Florydy wydawali się być na dobrej drodze ku temu by nie tylko zwyciężyć w tej konfrontacji, ale też zrobić to w stylu pozbawiającym starych mistrzów wszelkich złudzeń. Po raz kolejny okazuje się jednak, że słowa Rudy’ego Tomjanovicha mówiące o tym by nigdy nie lekceważyć serca mistrzów nic a nic nie straciły na aktualności. Boston zaliczył niesamowity powrót w trzech kolejnych meczach tego pojedynku i w tej chwili jest na najlepszej drodze ku temu by zagrać w trzecim finale rozgrywek od czasów, kiedy w zespole Celtics funkcjonuje wielkie trio.

 


Koszykarze Doca Riversa po raz kolejny pokazali, że w Play-Offach nie liczy się nic więcej oprócz doświadczenia i obecnej dyspozycji. Dali też świadectwo, że PO to czas weteranów i w żaden sposób nie można deprecjonować klasy wielkich graczy na samym starcie kolejnych serii. Teraz to oni rozdają karty i to w głównej mierze właśnie od nich zależy, czy Heat będą w stanie podjąć jeszcze walkę o awans do ścisłego finału rozgrywek NBA. 

Po dwóch, ciężko wywalczonych wygranych Celtów na własnym podwórku mieliśmy być wczoraj świadkami zupełnie innego spotkania. W końcu to gracze Żaru grali na własnych śmieciach i wydawało się, że to oni będą dyktować tempo tego meczu.

 

Najważniejszym wydarzeniem piątej odsłony tej rywalizacji był powrót na parkiet Chrisa Bosha. Trzeci element ’Big Three’ z Florydy miał swoją obecnością nadać więcej jakości w poczynaniach teamu Spoelstry i sprawić by gra gospodarzy była nieco bardziej urozmaicona. CB4 zanotował na swoim koncie poprawny występ, ale okres, w którym ważyły się losy pojedynku spędził na ławce rezerwowych. Nie wiem na ile było to spowodowane jego niepełną zdolnością do gry, a na ile coach Heat po prostu przespał moment, w którym można było go wprowadzić na boisko. Wcześniej bowiem wydawało się, że Bosh jest w dobrej formie fizycznej i że po tym urazie nie ma już najmniejszego śladu.

 

Mecz rozpoczął się zdecydowanie po myśli Jamesa i spółki. Pierwsza kwarta pokazała, że koszykarze z American Airlines Arena są bardzo zdeterminowani i że to raczej oni będą stroną przeważającą. Szczególnie imponować mogła postawa LBJa, który wyszedł do tego meczu z mocnym przekonaniem by zmazać plamę za niefortunne decyzje z game 4. Rzucił siedem punktów i z niesamowitą pasją raz za razem atakował kosz przeciwników.

 

U Celtów było natomiast bardzo widoczne zmęczenie z poprzednich gier. O ile w przypadku Pierce’a i Allena mogliśmy do takiego faktu przywyknąć, to dziwiło to szczególnie u Rajona Rondo, który prezentował się tak jakby grał na ’ostatnich nogach’. Nie było u niego widać tej zadziorności, jego penetracje nie były już tak błyskotliwe i przebojowe, co sprawiło, że zawodnicy Żaru wygrali tę część meczu ośmioma punktami (w pewnym momencie prowadząc nawet jedenastoma).

 

Druga odsłona ponownie rozpoczęła się pomyślnie dla Miami. Po siedmiu punktach z rzędu 'Króla’ ich przewaga wynosiła nawet trzynaście punktów i była, jak się później okazało, największym deficytem, z jakim musiała borykać się ekipa Celtów. Doc Rivers wciąż nie mógł znaleźć dobrego krycia dla LeBrona, a ich atak ograniczał się tylko i wyłącznie do mocno przypadkowych punktów.

 

Sytuacja zaczęła się powoli zmieniać mniej więcej w piątej-szóstej minucie drugiej ćwiartki. Boston uszczelnił swą defensywę, a w ofensywie przeniósł ciężar zdobywania punktów z nieskutecznego obwodu, w strefę trzech sekund. Tam dobrze spisywali się Bass, a także notujący serial sześciu punktów z rzędu w samej końcówce tej części – Garnett. To, w połączeniu z nieskutecznością większości graczy Żaru (poza LeBronem, a także zaliczającym dobre minuty Boshem), sprawiło, że prowadzenie gospodarzy zmalało do ledwie dwóch punktów na finiszu pierwszej połowy gry.

Wydarzenia z trzeciej odsłony to istna sinusoida w wykonaniu obu teamów. Pierwsze jej momenty to wyrównana gra na zasadzie punkt za punkt i nieoddawanie pola przez żadną z drużyn. W tym okresie gry ciężar na siebie brali doświadczeni liderzy – po stronie Heat był to Wade, a po stronie Celtics Garnett. W szczególności mógł się podobać Garnett, który raz za razem pokazywał, że ciągle potrafi być tym versatileplayer znanym z czasów jego występów w Minneapolis. Dziurawił on kosz gospodarzy na wiele różnych sposobów i dawał się we znaki wszystkim kryjącym go rywalom.

 

Przy stanie 50-50 nastąpił jednak mały kryzys przyjezdnych. Dali oni sobie rzucić dziewięć oczek bez jakiejkolwiek odpowiedzi i ich sytuacja nie wyglądała najlepiej – w końcu wszyscy wiemy jak takie runy nakręcają drużyny broniące przewagi parkietu. Na całe szczęście dla nich, a także dla nas kibiców Celtowie w porę otrząsnęli się z tego przestoju i dzięki mądrej, rozważnej grze udało im się wrócić, z powodzeniem, do gry.

 

W następne pięć minut to oni zapisali na swoje konto run 15-1, co pozwoliło im uzyskać dość bezpieczną przewagę przed czwartą kwartą, która wynosiła pięć oczek (najwięcej w tamtym momencie w całym spotkaniu). Oczywiście znów najważniejszą postacią w tym punktowym serialu był KG, ale dostawał on coraz lepsze wsparcie od partnerów.

 

Czwarta odsłona spotkania to emocje w czystej postaci. Wstęp do właściwych wydarzeń miał miejsce już na samym starcie tej ćwiartki – uaktywniał się powoli Pierce, a James ciągnął ekipę ku temu by wrócić w pełni do tego spotkania. Dzięki temu broniący przewagi parkietu Heat odzyskali inicjatywę, co poskutkowało prowadzeniem 74-72 na osiem minut do finiszu spotkania.

 

Kiedy po tym wszystkim cztery punkty dołożył Flash wydawało się, że Miami jest na najlepszej drodze do zwycięstwa w tym pojedynku. Sześciopunktowa przewaga na sześć minut do ostatecznego rozwiązania wydawała się być tego najlepszym dowodem. W następnej akcji dość przypadkową trójką popisał się jednak zaskakująco skuteczny tego wieczoru Mickael Pietrus i wynik wciąż pozostawał otwartą kwestią.

 

Następne fragmenty rywalizacji to już kapitalny popis skuteczności z obu stron. Wreszcie przebudził się Rondo, który pokazywał, że na tym etapie meczu ciągle pozostaje graczem z największą ilością sił po stronie Celtics. Jego cztery punkty, w połączeniu z trafieniem Garnetta sprawiły, że goście odzyskali prowadzenie.

 

Jak to często bywa w tak newralgicznych chwilach – wśród Heat znowu zniknął nam gdzieś LBJ. Co oczywiste, jego rolę musiał przejąć Wade, który w czwartej odsłonie grał naprawdę dobrze i to głównie dzięki niemu ciągle trwała tak zażarta walka o zwycięstwo. Efektem tego remis po 85 na nieco ponad półtorej minuty przed końcem.

 

Crunch-time to okres dominacji weteranów. Dwa rzuty wolne + niesamowicie ważną trójkę trafioną tuż sprzed nosa LeBrona dopisuje do swoich zdobyczy ’The Truth’. W tym momencie mamy cztery punkty nadwyżki przyjezdnych, a na zegarze, do dogrania, pozostaje 50 sekund. Późniejsze akcje to już zdecydowana próba nerwów dla graczy obu ekip. Wolne trafiali Wade po stronie gospodarzy, a także Allen i Garnett po stronie przyjezdnych. W międzyczasie dwa punkty po ładnej, indywidualnej akcji zapisuje jeszcze James.

 

Celtowie wytrzymali próbę nerwów w skuteczny sposób egzekwując w samej końcówce rzuty wolne. Pozwoliło im to zdobyć przewagę parkietu i w tej chwili to oni są faworytem do końcowego triumfu w tej serii. Wśród Heat znów w nerwowej końcówce zabrakło tego 'największego’ i jeśli podopieczni Spoelstry marzą o zwycięstwie w stanie Massachusetts to muszą sprawić by Król przestał się chować za plecami Wade’a i wreszcie wziął odpowiedzialność na swoje barki.

Najlepsi:

 

Miami:

 

Punkty – 30 James, 27 Wade, po 9 Bosh i Chalmers

Zbiórki – 14 Haslem, 13 James, 7 Wade

Asysty – po 3 Wade i Chalmers, po 2 James, Battier i Cole

Przechwyty – po 2 Cole i James

Bloki – po 1 Wade, James i Battier

 

Boston:

 

Punkty – 26 Garnett, 19 Pierce, po 13 Pietrus i Allen

Zbiórki – 11 Garnett, 7 Allen, 6 Rondo

Asysty – 13 Rondo, 4 Pierce, 2 Garnett

Przechwyty – 4 Rondo

Bloki – 2 Garnett

 

Zawodnik meczu:

 

Kevin Garnett (Boston) – Prawdziwy pokaz wirtuozerii, maestrii, a przede wszystkim duża dawka zwyczajnej, koszykarskiej solidności. Tak można podsumować występ Garnetta w dzisiejszym spotkaniu. Dał on swojemu zespołowi to, czego on najbardziej potrzebował – w momentach kiedy potrzeba było zwolnienia tempa – spokój, a w okresie słabej gry – żywiołowość i pobudzenie. Te play-offy naprawdę pokazują, że KG mógłby jeszcze spokojnie 2-3 lata zagrać na poziomie niedostępnym dla większości graczy w tej lidze.

 

Antybohater meczu:

 

Norris Cole (Miami) – Trudno oczekiwać od debiutanta świetnych występów w kluczowym momencie całej serii, ale po meczu numer 4 wydawało się, że wreszcie ma on szansę na stałe wejść do rotacji. Dzisiaj rzeczywiście zagrał trochę dłużej, ale pożytku z tego praktycznie żadnego. Jedynym plusem efektowny przechwyt w kontrze na Rajonie Rondo.

Komentarze do wpisu: “Czas weteranów hula w najlepsze. Boston bliżej finału!

  1. Jedno jest pewne, Miami przegrywa fanów ich drużyny szukać na próżno, MIA wygrywa jak np z Indianą, pełno ich wychodzi na światło dzienne.

  2. ale co możesz napisać po porażce?
    Jak Miami wygrywa to twojego wpisu też nie ma, gdzie wtedy jesteś?
    Jak Lakersi przeszli denver tez mieli sporo wpisaów, a jak dostali baty od OKC to tez nikomu na drugi dzień sie opisywać nie chciało :-)
    seria sie jeszcze nie skończyła, a ostatnie mecze są na styku więc nie stawiajcie już krzyżyka na Miami, poczekamy zobaczymy, jak dla mnie sprawa nadal otwarta.

  3. Zobaczymy co dzis bedzie. Spokojnie mysle, ze bedzie mecz 7. Miami to dobra druzyna. Boston sie odrodzil. Troche przypomina mi to sezon 2008. Boston mial batalie po 7 gier i w koncu wygral tytul.Kto nie wszedlby do finalu to bedzie dobra walka i kawal koszykarskiego show. Tak samo zycze wam 7 meczu okc-sas.

  4. A nieprawda z tymi wpisami fanów Miami tylko po zwycięstwach. Ja często daję wpisy nawet i po blamażach takich jak np z Indianą, bo wiem że ta drużyna od kiedy powstało big 3 jeszcze nie pokazała na co ją stać.
    GO HEAT!

Comments are closed.