Grizzlies wynieśli lekcję z meczu nr 1.

To, co wydarzyło się w niedzielny wieczór w FedExForum przejdzie zapewne do historii rozgrywek posezonowych w NBA. Drużynie Vinny’ego Del Negro udało się odrobić przeszło dwudziestopunktową stratę z początków czwartej kwarty spotkania i wygrać ten pełen emocji mecz. W dzisiejszym dniu przestawało to jednak być ważne, bo aby wygrać serię nie wystarczy jedno, nawet tak spektakularne zwycięstwo. Do triumfu w tej konfrontacji Clippersom brakuje jeszcze trzech wygranych spotkań i na pewno przyjezdni myśleli dzisiaj o tym by zrobić kolejny krok ku półfinałowi Konferencji Zachodniej.

Podobnie myślą też ciągle zawodnicy Niedźwiadków. Oczywiście zaliczyli falstart, który może odbić się piętnem na losach całej tej rywalizacji, ale grunt w tym by wychodząc na każdy kolejny pojedynek z Paulem i spółką swe myśli zostawili w szatni, a na parkiecie walczyli o każdą piłkę. Wtedy na pewno nie będą stali na straconej pozycji i ciągle będą w stanie odzyskać przewagę parkietu, o którą tak się natrudzili.

 

Wychodząc w środowy wieczór na boisko wydawało się więc, że to im bardziej powinno zależeć na tym by dzisiejsze spotkanie wygrać i dać sobie jeszcze szansę na nawiązanie walki z uprzywilejowanymi w tym momencie przeciwnikami. Początek jednak nie zwiastował tego, że to Grizzlies mogą wyjść z tej potyczki z tarczą. To przecież dla nich ta wygrana była absolutnie konieczna, goście swoje już zrobili – wygrywając otwarcie zapewnili sobie szansę zakończenia tej potyczki w gorącym Staples Center.

 

Pierwsze takty tego meczu miały jednak zaskakująco dziwny obrót. To wśród przyjezdnych było widać dużo większą mobilizację w grze, to oni wyglądali na drużynę, która ma tutaj zamiar walczyć o każdy punkt, każdą zbiórkę i każdą piłkę. Grizzlies wyszli natomiast na parkiet bardzo ospali i wyglądało na to, że myślami ciągle są przy tym nieszczęsnym pierwszym meczu, a właściwie w jego ostatniej odsłonie.

 

Podopieczni Del Negro od początku kontrolowali wydarzenia boiskowe. Bardzo szybko udało im się wejść w ten mecz i dzięki temu już od pierwszych minut to po ich stronie utrzymywało się kilkupunktowe prowadzenie. Szczególnie imponująco od samego wstępu grał Chris Paul, który starał się zatrzeć, mimo wszystko nie najlepsze wrażenie, jakie zostawił po sobie przy okazji pierwszej rozgrywki.

 

W dobrej grze wtórowali mu również inni zawodnicy klubu z Miasta Aniołów. Po kilku minutach gry każdy z zawodników, którzy wyszli w pierwszej piątce miał już po swojej stronie zdobycz punktową. Nawet wyciągnięty gdzieś z dalekich rewirów ławki rezerwowych Bobby Simmons zaliczył dużo lepsze wejście w grę niż jego vis-a-vis w drużynie z Tennessee Rudy Gay. Otrząśnięcie się z tego, co wydarzyło się trzy dni wcześniej trochę zajęło gospodarzom, dlatego też Clippers ciągle utrzymywali bezpieczną, siedmiopunktową przewagę.

 

Sygnał do ataku dla miejscowych dał nie kto inny jak Zach Randolph, a więc facet, który w bodaj największym stopniu zawinił przy tej bardzo pechowej porażce w pierwszym meczu rywalizacji. Szybko udało mu się uzyskać pięć punktów, do tego bardzo ofiarnie walczył na tablicach z DeAndre Jordanem i Blake’m Griffinem. Z czasem w sukurs przyszedł mu też Tony Allen, który za wszelką cenę chciał pokazać, że nie jest gorszym obrońcą niż wyróżniony w tym roku mianem DPOTY Tyson Chandler.

 

Z czasem punktować zaczęli też pozostali ważni zawodnicy Memphis i dzięki temu gospodarzom udało się odrobić większą część strat. Efektem tego był całkiem korzystny wynik przed drugą odsłoną, który brzmiał 26 do 23 dla L.A. Wtedy było już wiadomo, że dzisiejszy mecz będzie wyglądał zgoła inaczej niż premierowe widowisko tej serii.

 

Na drugą kwartę spotkania Hollins zastosował nieco inną strategię niż robił to dotychczas. Pozostawił na parkiecie Gaya i Allena, którym wsparcie mieli dać Marressee Speights, Quincy Pondexter i O.J. Mayo, który pojawił się na boisku już pod koniec pierwszej kwarty. Oczywiście uszczupliło to w znacznym stopniu rotację w zespole Niedźwiadków, ale to był całkiem niezły manewr coacha gospodarzy.

 

Dzięki temu udało się uniknąć doskonale znanych Memphis kłopotów z utrzymaniem należytej koncentracji na starcie kolejnej odsłony. Dużą swobodę w rozgrywaniu akcji w ofensywie dostał właśnie zawodnik z numerem 22 na białej koszulce. Za zaufanie odpłacił się kolejnymi czterema punktami, co w połączeniu z dobrym wejściem w mecz przebojowego Mayo, pozwoliło Grizzlies wyjść na pierwsze prowadzenie w meczu.

 

Bardzo dużą rolę w tym zwrocie akcji odegrała dobra postawa w defensywie. Gospodarze zagrali tak jak nas do tego przyzwyczaili – wywierali sporą presję na kozłującym, co prowadziło do przechwytów i wymuszanych strat. Nieźle radzili sobie oni również z ponawianiem akcji, kilka ofensywnych zbiórek doprowadziło do kolejnych posiadań, które przynosiły kolejne punkty. Sprawiło to, że Miśkom udało się wypracować sześciopunktową nadwyżkę w połowie drugiej kwarty meczu.

 

Świetną zmianę dał Speights, który był bardzo skuteczny na półdystansie. Między innymi dzięki niemu wydarzenia boiskowe uległy sporej zmianie, a skrzydłowy sprowadzony z 76ers pokazywał, że może być równie produktywny, kiedy do gry wchodzi jako zmiennik. Clippersi też mieli jednak swoje atuty. Głównym z nich był Chris Paul, który trafił w tej części gry dwie trójki, co pozwoliło mu już do przerwy zanotować na swoim koncie szesnaście oczek.

 

Wśród graczy Memphis nie było jednego, nadto wyróżniającego się ogniwa w ofensywie. Zdobycze punktowe rozkładały się równo między szóstką graczy (Randolphem, Gasolem, Gayem, Mayo, Conleyem, Speightsem i Allenem). Co ciekawe zawężenie składu przez Hollinsa spowodowało, że ani na sekundę przed przerwą na boisku nie pojawił się Gilbert Arenas. Za prowadzenie gry pod nieobecność Conleya odpowiedzialny był Mayo i pomimo tego, że nie jest to urodzony rozgrywający wychodziło mu to całkiem sprawnie. To, co różniło dzisiejsze spotkanie od niedzielnego był fakt, że Niedźwiadkom kompletnie nie wychodziły rzuty zza linii 7,25m. Po dwóch kwartach ich skuteczność w tym elemencie wynosiła 0/5. Gracze Clippers trafili natomiast cztery takie rzuty i to głównie dzięki temu wynik po dwóch ćwiartkach wynosił tylko 51-47 dla teamu z miasta Elvisa.

 

Trzecia część meczu rozpoczęła się od trzech kolejnych oczek zapisanych na konto Griffina. Trzeba przyznać, że dzisiejszy mecz w jego wykonaniu był co najmniej o klasę lepszy od tego debiutanckiego. Wykorzystywał on przewagę szybkości i ruchliwości nad podkoszowymi Grizzlies, co pozwoliło mu uzyskać w tej kwarcie aż dziesięć punktów.

 

Zresztą ta odsłona miała już swoich wyraźnych liderów po obydwu stronach. Skrzydłowego Clippers dzielnie wspierał bardzo skuteczny tego dnia Paul. Wśród Niedźwiadków brylował natomiast Gay, który uzyskał dziewięć punktów, przy zaledwie jednym niecelnym rzucie. W pewnym momencie jeden z liderów Memphis miał zresztą siedem celnych rzutów z gry z rzędu, którą to serię przerwał dopiero niecelny rzut zza łuku.

 

Bardzo dużym wsparciem dla Gaya okazał się Tony Allen, który może nie imponował dokonaniami w ofensywie, ale z poświęceniem i pasją walczył o każdą piłkę w defensywie. Bardzo mądrze zachował się chociażby w momencie źle rozegranej przez Grizz kontry, kiedy zebrał piłkę nad Griffinem i szybko wziął czas, gdy był otoczony przez dwójkę rywali. Mądrze grał też Conley, który nie forsował rzutów, skupiając się na kolportowaniu piłki i wymuszaniu fauli.

Kwarta ostatecznie zakończyła się dwoma kolejnymi punktami zaliczki na rzecz graczy Hollinsa. Dawało to solidne podstawy ku temu by sądzić, że będziemy świadkami zaciętej czwartej części meczu. W końcu skoro Kalifornijczykom udało się odrobić 24 punkty w meczu numer jeden, to dlaczego miałaby się im nie udać ta sztuka przy zaledwie sześciu oczkach różnicy?

 

Do decydującego starcia Del Negro przystąpił w dość eksperymentalnym ustawieniu trzymając na parkiecie aż trzech zawodników podkoszowych, obok siebie grali więc Griffin, Reggie Evans i Kenyon Martin. Zadaniem K-Marta w tej strategii miało być pilnowanie rozpędzonego Gaya. Punktowanie rozpoczął jednak kto inny, mianowicie Speights, który wykorzystał dwa wolne po faulu w kontrze Chrisa Paula. W odpowiedzi dwa celne rzuty z półdystansu zapisał po swojej stronie mało widoczny do tej pory Mo Williams i wynik znów był kwestią praktycznie jednego, mądrze rozegranego posiadania.

 

Wtedy to jednak przypomniał o sobie najbardziej nieobliczalny koszykarz w składzie Grizzlies. O.J. Mayo, bo o nim mowa może równie dobrze rzucić dziesięć punktów z rzędu, jak i cztery razy pod rząd przyceglić z ośmiu metrów. Posiadanie takiego zawodnika w składzie to błogosławieństwo i przekleństwo w jednym. Na całe szczęście dla miejscowych tym razem Mayo wcielił się w rolę zbawicieladwie trójki i rzut z dalekiego półdystansu w ciągu zaledwie czterech akcji spowodowały, że Memphis osiągnęło w tym momencie najwyższą przewagę w całym meczu. Wynosiła ona dziewięć punktów.

 

Gracze z Miasta Aniołów również mają do dyspozycji kilka strzelb, które w każdym momencie mogą wystrzelić. Tak było z Mo Williamsem, który trafił bardzo ciężką trójkę zza rąk kryjącego go Conleya. Dało to drużynie Clippers szansę na złapanie oddechu i zbliżenie się do gospodarzy na siedem punktów.

 

Jak się jednak okazało z każdą kolejną akcją szanse gości na zwycięstwo w tym meczu malały – Memphis tym razem w koncertowy sposób rozgrywało, decydującą o końcowym wyniku, odsłonę tego spotkania. Bardzo ważną zbiórkę w ofensywie zamienioną na trzypunktową akcję zanotował Z-Bo. W kolejnej akcji łatwe punkty dorzucił Gay i na niecałe cztery minuty przed rozwiązaniem meczu wynik brzmiał 97-84 dla koszykarzy z Tennessee.

 

Kiedy dwie świetne akcje przeprowadził Simmons (najpierw niesygnalizowane, indywidualne wejście pod kosz, później trójka z ciężkiej pozycji) fani tłumnie zgromadzeni w FedExForum zaczęli znów drżeć o wynik i nerwowo obgryzać paznokcie. Kiedy w kolejnej akcji błąd popełnił Rudy Gay, wielu przecierało oczy ze zdumienia, myśląc o tym, że są świadkami deja vu. Goście mieli szansę na dojście nawet na pięć punktów, ale Foye spudłował trójkę. Po tym piłka trafiła do Conleya, który przeprowadził ją na stronę ataku, gdzie był faulowany. Rozgrywający Niedźwiadków zamienił te rzuty na dwa punkty i przewaga w tamtym okresie wynosiła dziesięć punktów.

 

Po cichu jednak kapitalną czwartą kwartę rozgrywał najmniej groźny wśród podopiecznych Del Negro. Bobby Simmons, bo o nim mowa, dopisał do swojego dorobku kolejne dwa punkty i na minutę przed zakończeniem meczu na tablicy widniał rezultat 99-91 dla Grizzlies. Faulowany Gasol spudłował oba osobiste, ale w porę na miejscu pojawił się Randolph, który zebrał kolejną kluczową piłkę w ataku.

 

Tylko jeden z jego rzutów wolnych znalazł drogę do kosza, w odpowiedzi dwa razy z linii trafił Paul. Obrona na całym boisku Clipps nie przyniosła wymiernej korzyści, bo na linię powędrował kolejny gracz gospodarzy. Tym razem był to Mayo – on nie pomylił się ani razu. W tym momencie Niedźwiadki prowadziły dziewięcioma punktami, a na zegarze pozostawało 36,7 sek.

 

Końcowe fragmenty meczu to seria rzutów wolnych w wykonaniu Memphis i rozpaczliwe rzuty Los Angeles, które miały przynieść im powrót do gry. Jeden z nich, w wykonaniu oczywiście Nicka Younga, został umieszczony w koszu. W odpowiedzi faulowany był Conley, który dwukrotnie trafił. Kolejna ciężka próba zza łuku, tym razem autorstwa Paula, była już niecelna i tym samym mecz zakończył swą historię. Ulubieńcy miejscowych kibiców utrzymali przewagę i wygrali dość pewnie 105-98.

 

Ciekawostki:

 

  • Clippers przegrali pomimo tego, że rzucali ze skutecznością 56,7 %, przy 'zaledwie’ 48,0 % Memphis.
  • Grizzlies wygrali walkę na tablicach 37-28, szczególnie ważne były zbiórki ofensywne, których gospodarze uzyskali aż 16, przy zaledwie czterech gości.
  • Aż dwadzieścia punktów Niedźwiadków pochodziło z szybkich ataków, to pokłosie aż dwudziestu strat zanotowanych przez L.A.
  • Memphis byli dużo skuteczniejsi pod samą obręczą, gdzie wygrali rywalizację z Clipps w stosunku 46 do 38.
  • Podopieczni Hollinsa przez cały mecz tylko dwukrotnie trafili zza łuku – na nieszczęście dla graczy z Miasta Aniołów rzuty te okazały się celne na początku czwartej kwarty, kiedy Miśki odskoczyły swoim rywalom. Dla porównania Clippers trafili dziewięć takich rzutów, na świetnej skuteczności 56,2 %
  • O.J. Mayo szesnaście ze swoich dwudziestu punktów zdobył podczas dwóch runów – najpierw osiem oczek z rzędu zanotował w drugiej kwarcie, później ten wyczyn powtórzył na starcie czwartej odsłony.
  • Rudy Gay miał w pewnym momencie siedem celnych rzutów z pola z rzędu. Zaczął od 0/3, by w trzeciej kwarcie mieć skuteczność 7/10.
  • Sam Zach Randolph miał więcej zbiórek ofensywnych niż cała drużyna gości.

 

Liderzy:

 

Memphis:

 

Punkty – 21 Gay, 20 Mayo, 19 Conley

Zbiórki – 8 Randolph, 7 Gasol, 5 Speights, Gay i Allen

Asysty – 6 Conley, 3 Gasol, 1 Pondexter, Speights i Cunningham

Przechwyty – 3 Allen i Gay

Bloki – 2 Allen i Gasol

 

Clippers:

 

Punkty – 29 Paul, 22 Griffin, 11 Williams i Young

Zbiórki – 9 Griffin, 8 Jordan, 5 Martin

Asysty – 6 Paul, 4 Williams, 2 Foye i Griffin

Przechwyty – 5 Paul

Bloki – 4 Jordan

 

Najlepsze akcje:

 

Ofensywa – DeAndre Jordan bierze na plakat Tony’ego Allena. Świetne wykończenie alley-oopa od Chrisa Paula!

Jordan posterizes Allen!

 

Defensywa – Koniec akcji, wolne miejsce w rogu dla Simmonsa, ale jak z podziemi pojawia się Tony Allen!

 

Allen blokuje Simmonsa!

 

Zawodnik meczu:

 

O.J. Mayo (Grizzlies) – Świetny występ z ławki nieokiełznanego strzelca z Memphis. Dzisiaj dał drużynie to, czego tak naprawdę się od niego oczekuje. Świetnie wszedł w mecz, kiedy wraz z Rudy’m Gayem szybko zniwelował przewagę Clippers, by później pozwolić wyjść swojej ekipie na prowadzenie, którego jak się okazało Niedźwiadki nie oddały już do końca. Znakomity również w czwartej kwarcie, kiedy wszystko się decydowało. Poza tym chwilami całkiem umiejętnie prowadził grę, kiedy w drugiej kwarcie odpoczywał Conley.

 

Antybohater meczu:

 

Reggie Evans (Clippers) – Po kapitalnym meczu w pierwszej odsłonie tej serii wydawało się, że Clippers mają na ławce pewnego energizera, który zawsze będzie w stanie natchnąć swoich kolegów. Dzisiaj jednak zaliczył kompletnie bezproduktywne piętnaście minut, w czasie których nie zrobił nic, co byłoby warte odnotowania. Większa korzyść w ciągu kilku minut z tego kwadransa byłaby, gdyby po boisku w tym czasie biegał Martin, który naprawdę dobrze radzi sobie z Gayem.

Komentarze do wpisu: “Grizzlies wynieśli lekcję z meczu nr 1.

  1. Ja bym bohaterm określił bez wahania Gaya, z taką łatwości zdobywał punkty, dobrze w obronie, Jak Miśki mieli przestój piłka do Gaya i on praktycznie zawsze coś wyczarował. Memphis licze że wygrają mecz albo nawet oba w Staples bo Clippersi nie mają atutów poza Paulem żadnych. Choć YOung jak mu wchodzi to jest groźny

  2. Rudy swoje zrobił, ale bez dobrej gry Mayo tego zwycięstwa by nie było. Trafiał w ważnych momentach meczu i grał całkiem mądrze, a to jak na niego spora sztuka. ;) Gay grał na swoim poziomie, ale tracił trochę zbyt dużo piłek. ;)

Comments are closed.