Fisher to człowiek z L.A.

Niektórych ludzi kojarzymy tylko z konkretnymi miejscami. Ciężko nam się przyzwyczaić, gdy nagle i niespodziewanie tam ich zabraknie.

Derek Fisher pochodzi ze stanu Arkansas, ale śmiało możemy powiedzieć, że to człowiek z Los Angeles. Pierwsze koszykarskie kroki, aż po grę na poziomie uniwersyteckim, stawiał w rodzinnych stronach. Przyszedł jednak czas na pożegnanie się z cieplutkim domem i poszukanie sobie nowego. Dla Fishera czynnikiem powodującym tę zmianę był draft 1996. „Fish” został wybrany z 24 numerem przez Los Angeles Lakers i nadszedł czas przenosin do Kalifornii. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że odnajdzie tam drugi, prawdziwy dom.

Początki nie były łatwe, ale nie można też powiedzieć, że było źle. Fisher był rezerwowym 9pierwsze skrzypce na jego pozycji grał Nick Van Exel) i rozegrał 80 spotkań spędzając średnio na parkiecie 11.5 minuty. Jego średnia punktowa wynosiła 3.9.

W kolejnych sezonach minuty Dereka Fishera wydłużały się mimo, że w miejsce Van Exela pojawili się inni rozgrywający (Ron Harper oraz młody wówczas Tyronn Lue), a on sam notował ogólny progres. Wielki pech spotkał „Fisha” w sezonie 2000/2001. Nabawił się kontuzji stopy i z tego względu wystąpił jedynie w 20 ostatnich spotkaniach. Sytuacja tak się jednak ułożyła, że w każdym z tych spotkań wychodził w pierwszej piątce. Trzeba przyznać, że powrót po kontuzji miał niezwykle udany, gdyż jego średnie podskoczyły do 11.5 punktów, 4.4 asyst oraz 3 zbiórek. Sezon uwieńczył swoim drugim tytułem mistrzowskim z rzędu.

Kolejny sezon (2001/2002) znowu miał udany. Stał się już na dobre trzecią siłą ofensywną zespołu (pierwszy był Shaq, a drugi Kobe). W czerwcu cieszył się ze swojego trzeciego mistrzostwa z rzędu. Niewielu zawodników coś takiego osiąga, ale Fisherowi się udało. Rozgrywki 2002/2003 były pod pewnym względem dla niego przełomowe. Wreszcie stał się pewnym starterem. Rozegrał wszystkie 82 mecze sezonu jako zawodnik pierwszej piątki. Jego forma cały czas utrzymywała się na dobrym poziomie i mógł wnieść naprawdę sporo do gry zespołu. Mistrzostwa tym razem jednak zabrakło, bo na drodze „Jeziorowców” stanęło San Antonio Spurs w drugiej rundzie Playoffs.

Wydawało się już, że Derek Fisher ma pewną pozycję w Los Angeles Lakers, ale znowu musiał wrócić na ławkę. Wszystko ze względu na to, że władze klubu postanowiły ściągnąć doświadczone gwiazdy w celu pogoni za kolejnymi tytułami. Takim sposobem do „Miasta Aniołów” zawitali Karl Malone oraz Gary Payton. Ten drugi właśnie wygryzł Fishera z wyjściowej piątki. „Fish” jednak nawet w sezonie 2003/2004 miał swoją wielką chwile. Na dobrą sprawę to nawet największą w całej karierze. Chodzi oczywiście o piąty mecz konfrontacji z San Antonio Spurs. Stan rywalizacji wynosił 2:2 i kolejna potyczka była na terenie „Ostróg”. Tim Duncan fenomenalnie trafił nad O’Nealem wyprowadzając w samiutkiej końcówce Spurs na prowadzenie. Na tablicy pozostało 0.4 sekundy i Lakers wznawiali z boku. Piłka powędrowała do Fishera, a ten w niesamowity sposób zdołał jeszcze trafić do kosza. Dzięki temu LAL wygrali. Do kolejnego meczu we własnej hali podchodzili z ogromnym komfortem psychicznym i też odnieśli zwycięstwo kończąc cała serię na 4-2. W finale konferencji odprawili Timberwolves, ale w wielkim finale naszpikowani gwiazdami Los Angeles Lakers niespodziewanie i dość gładko ulegli Detroit Pistons.

Po tym przegranym finale nadszedł czas na zmiany w życiu Dereka Fishera. Został wolnym agentem i znalazł pracę w Golden State Warriors. Zmiana otoczenia nie spowodowała jednak spadku formy. Może dlatego, że cały czas nie opuszczał słonecznej Kalifornii? Stał się ważna postacią „Wojowników”. Szczególnie udany miał sezon 2005/2006. Notował wtedy 13.3 punktów na mecz. To jego najlepszy wynik w całej karierze. Po dwóch latach spędzonych Oakland przyszedł jednak czas na kolejną przeprowadzkę. Został wymieniony za Devina Browna, Keitha McLeoda oraz Andre Owensa do Utah Jazz. Pierwszy raz oddalił się od Kalifornii, ale trzymał się zachodniej części USA. W nowym zespole utrzymywał swoją formę. Kolejny raz rozegrał wszystkie spotkania, a czego znaczną większość w pierwszej piątce. Fisher mógł być swego rodzaju mentorem dla młodego Derona Williamsa. W GSW jednak brakowało gry o najwyższe stawki, a w barwach Jazz doszedł do finału Konferencji (przegranego ze Spurs 1-4), ale wydaje mi się, że to cały czas nie było jego wymarzone miejsce.

Po sezonie Fisher poprosił o rozwiązanie kontraktu, a jego prośba została przyjęta. Argumentem była choroba córki i potrzeba specjalistycznej opieki medycznej w pobliżu. Gdzie takie rzeczy można znaleźć, a przy okazji pograć na wysokim poziomie w koszykówkę? Oczywiście w Los Angeles! Takim sposobem Fisher ponownie podpisał kontrakt z Lakers. Został też od razu pierwszym rozgrywającym. Do „Jeziorowców” w sezonie 2007/2008 dołączył Pau Gasol, który niemal z miejsca odmienił losy tej ekipy. Hiszpan pozyskany praktycznie za darmo pozwolił LAL ponownie walczyć o tytuł. W wielkim finale ulegli jednak Boston Celtics 2-4. Dla Fishera to był jednak całkiem dobry rok. Ponownie poczuł smak finałów, a sam zdobywał naprawdę przyzwoite 11.7 punktów na mecz.

W kolejnych sezonach „Fish” nie tracił miejsca w podstawowym składzie, a na dodatek rozszerzył listę swoich trofeów. W 2009 roku Lakers ponownie dotarli do finałów. Tym razem zmierzyli się tam z Orlando Magic. Fisher błysnął w meczu numer cztery, gdy trafił trójkę na dogrywkę. To było takie w jego stylu. „Jeziorowcy” wygrali serię 4-1 i mogli cieszyć się z mistrzostwa po siedmiu latach przerwy. Rok 2010 to kolejne finały tego zespołu. Tym razem wzięli rewanż nad Boston Celtics za porażkę sprzed dwóch lat i wygrali niezwykłą rywalizację 4-3. Derek Fisher dorzucił do swojej kolekcji piąty tytuł mistrzowski. Niewielu zawodników może poszczycić się takim osiągnięciem.

Po sezonie kontrakt Fishera wygasł. Nie wiadomo było czy zostanie w Lakers. Był łączony z nowo powstałą potęgą, czyli Miami Heat. Dla fanów „Jeziorowców” byłby to prawdziwy cios. Tak się jednak nie stało, gdyż „Fish” po raz kolejny postawił na LAL. Nie można mieć wątpliwości, że czuł się tutaj naprawdę dobrze. „Miasto Aniołów” stało się jego drugim domem.

Cały czas miał pewne miejsce na pozycji rozgrywającego i rozgrywał wszystkie mecze, ale trzeba przyznać, że od czasu powrotu do Lakers znalazł się na równi pochyłej. Czas leciał, a Fisher nie był jak wino. Najbardziej było to widoczne w obecnym sezonie. „Fish” był najsłabszym elementem S5 drużyny Lakers. Brakowało szybkości czy błyskotliwości. Cały czas potrafił rzucać ważne punkty, ale nie miał swojego blasku. Rywale grając przeciwko niemu potrafili wykręcać rekordy kariery. Bez wątpienia Lakers potrzebowali wzmocnienia na pozycji rozgrywającego. Fisher to był jednak Fisher. Prawdziwe serce drużyny. Świetnie odgrywał rolę mentora w szatni. Miał szacunek u wszystkich i wydawało się, że jest nie do ruszenia. Nadszedł jednak ostatni dzień transferów. Los Angeles Lakers byli bardzo aktywni na rynku. Pozyskali Ramona Sessionsa, co oznaczało wzmocnienie PG i konkurencję dla Fihera. Cały czas jeszcze kombinowali, ale czas leciał. Wydawało się, że już nic więcej się nie wydarzy, gdy na pewnym portalu społecznościowym ktoś napisał: „Fisher w Houston”. Pomyślałem, że to żart, aby rozruszać towarzystwo czekające na wielki transfer. Ten żart jednak został potwierdzony. Co poczułem? Bez wątpienia wielki szok. Spekulowało się, że Los Angeles Lakers będą handlować rozgrywającymi, których mieli w nadmiarze, ale wydawało się, że Derek Fisher jest poza tym wszystkim. Tymczasem został wysłany do Houston Rockets w zamian za Jordana Hilla.

W moim oku zakręciła się łza. To oznaczało koniec pewnej ery. To był ruch, którego niemal nikt się nie spodziewał. Fisher był ostatnio mało produktywny, ale i tak każdy liczył, że zostanie w tej ekipie. Tymczasem kolejny raz przekonaliśmy się, że NBA to czysty biznes i nie ma miejsca na sentymenty.

Fisher ostatecznie nie zadebiutował w koszulce „Rakiet”. Po kilku dniach jego kontrakt został wykupiony i stał się wolnym agentem. Kilka zespołów miało na niego chrapkę, ale ostatecznie jego nowym pracodawcą została Oklahoma City Thunder. Jak widać, cały czas trzyma się Konferencji Zachodniej. Jak sam podkreśla, mimo 37 lat na karku cały czas liczy się dla niego walka o najwyższe cele. „Grzmoty” to obecnie czołówka całej ligi i szanse na kolejne mistrzostwo są spore. Byłoby ciekawie, gdyby Fisher szybciej zdobył kolejny tytuł niż ekipa Lakers. W Thunder nie jest już graczem z pierwszej piątki, ale cały czas jest w grze i to jest zapewne dla niego najważniejsze.

Derek Fisher przez te wszystkie lata wyrobił sobie wielki szacunek. Gdy debiutował w koszulce Thunder został powitany owacją na stojąco. Tak samo było, gdy wrócił do Staples Center,ale tym razem po przeciwnej stronie barykady. Ten mecz, rozegrany 29.03.2012 był dla niego ważnym przeżyciem. Thunder pokonali na wyjeździe zespół Lakers 102:93. Fisher spędził na parkiecie 16 minut notując 7 punktów, 2 zbiórki, 1 asystę, 1 stratę oraz 1 faul. Przez 16 lat kariery to była dopiero jego szósta wizyta w hali Lakers grając przeciwko Lakers. Pozostałe wyglądały następująco (w nawiasie statystyki Fishera):

  • 03.12.2004 – Warriors vs. Lakers 88:97 (4 pkt, 2 as, 2 zb)
  • 21.01.2005 – Warriors vs. Lakers 101:105 (23 pkt, 7 as, 2 zb, S5)
  • 27.01.2006 – Warriors vs. Lakers 105:106 (18 pkt, 4 as, 3 zb)
  • 11.04.2006 – Warriors vs. Lakers 100:111 (18 pkt, 5 as, S5)
  • 30.11.2006 – Jazz vs. Lakers 102:132 (6 pkt)

Jak łatwo zauważyć, Derek Fisher tylko przy swojej ostatniej wizycie w Los Angeles pokonał zespół, który sięgnął po niego w drafcie 1996. Jako gospodarz oczywiście wygrywał w tej hali wręcz niezliczoną ilość razy. Co ciekawe, „Fish” swój najlepszy mecz w NBA również rozegrał przeciwko LAL. Miało to miejsce 15 stycznia 2005 roku. „Jeziorowcy” przyjechali do Oakland i Fisher zaaplikował im 29 punktów. Lakers wygrali jednak ten mecz 104:102.

Derek ma już swoje lata, ale mimo wszystko jeśli chodzi o jego przyszłość jest sporo niewiadomych, które nurtują wielu ludzi. Jaką rolę będzie odgrywał w Thunder? Do tej pory rozegrał dla tej ekipy 10 spotkań (wszystkie z ławki) notując 3.1 punktów, 1.5 zbiórek oraz 1.2 asysty. Na pewno nie będzie czołową postacią teamu z OKC, ale jego doświadczenie i pewna ręka w końcówkach mogą być naprawdę przydatne. Niezwykle ciekawą historią byłoby to, gdyby Fisher zdobył z Thunder mistrzostwo. Wtedy pewnie wyszłaby książka o tym całym wydarzeniu. „Fish” zasmakował w wygrywaniu i na pewno będzie chciał grać cały czas o najwyższe cele. Aż do czasu, gdy już nie będzie mógł w ogóle grać.

Kolejną ciekawą kwestią jest zakończenie przez niego kariery. Ten dzień kiedyś na pewno nadejdzie. Gdy Fisher zejdzie na zawsze zejdzie z parkietu znowu zakończy się pewna era. Tylko co on wtedy zrobi? Ja widzę Dereka jako trenera. To byłoby dla niego najlepsze rozwiązanie. Cały czas byłby blisko koszykówki, którą przecież kocha. Już na chwile obecną wyrobił sobie wielki szacunek u innych zawodników, a poza tym już na zawsze zapisał się w mojej pamięci jako mentalny przywódca. Kiedy była potrzeba Fisher potrafił wygłosić odpowiednią przemowę motywującą. Jego widok w garniturze, rozrysowującego jakieś akcje będzie dla mnie czymś zupełnie naturalnym.

Mentor to jedna z ról Fishera, ale bardziej znany jest z innej. To prawdziwy zabójca w końcówka. Wspomniałem już jak załatwił San Antonio czy Orlando, ale takie zachowanie zdarzało mu się o wiele częściej. Nawet w obecnym sezonie potrafił rzucić kluczową trójkę w konfrontacji z Dallas Mavericks. Może być niemal niewidoczny przez cały mecz, ale w odpowiednim momencie potrafi się uaktywnić. W Los Angeles Lakers jest przecież Kobe Bryant i to normalne, że w ważnych momentach piłka wędruje do niego. Jest przecież liderem. Czasami jednak zdarzało się, że szansę otrzymywał Fisher i bardzo często ku uciesze fanów „Jeziorowców” kończyło się to „happy endem”. Ten człowiek posiada w sobie coś niezwykłego, dzięki czemu rywale muszą drżeć nawet, gdy na zegarze pozostało marne 0.4 sekundy.

Derek Fisher najbardziej zapisał się w mojej pamięci jednak z innego powodu. To prawdziwy człowiek z ekipy Los Angeles Lakers. „Jeziorowcy” dali mu szansę w 1996 roku, a on zostawił dla nich serce na boisku. Był elementem pięciu mistrzowskich zespołów. Nie był nigdy pierwszoplanową postacią. Mimo to był bardzo przydatny i po prostu trzeba go szanować. Taki cichy bohater we mgle. Zawsze, gdy będę słyszał to nazwisko, niezależnie czy jutro czy za piętnaście lat, to będę miał skojarzenie z koszulką Lakers na której jest numer #2. Spędził w L.A. przecież 13 lat. Mimo zaskakującego rozstania jestem pewien, że cały czas może czuć się tutaj jak w domu, bo ludzie darzą go niezwykłym szacunkiem. Zastanawia mnie jeszcze tylko, czy po zakończeniu kariery przez Fishera jego koszulka powędruje kiedyś pod dach. Niby wielką gwiazdą nigdy nie był, ale swoje dla tego zespołu zrobił.