Koniec odcinków z serii Jeremy Lin „again”!

New York Knicks wygrali siedem meczów z rzędu. Zaliczyli kosmiczną serię zwycięstw, która wywindowała ich poza strefę niegwarantującą miejsca w Playoff. Jeremy Lin stał się już kimś w rodzaju bohatera narodowego, a może przede wszystkich bohatera miejscowej drużyny z Nowego Jorku. Wszystko wyglądało jak w najlepszym śnie, aż do dziś. Wprawdzie Lin rozegrał dobre spotkanie, ale nie poprowadził już swojej drużyny do zwycięstwa, tak jak miało to miejsce w  ostatnich siedmiu spotkaniach.


Spytacie, kto ich przełamał? Pewnie Miami Heat, albo Chicago Bulls, ewentualnie – „żądni krwi”- Boston Celtics, którym ostatnio się nie wiedzie? Nic z tych rzeczy.

New Orleans Hornets, drużyna, o której(w moim odczuciu) pisze się najmniej w całym NBA. To właśnie ona straciła swoich czterech najlepszych zawodników. Biorę tu pod uwagę Erica Gordona ,który doznał poważnego urazu , pauzującego Carla Landrego, Emekę Okafora (ten zawodnik ma problemy z kolanami) czy dłuższą nieobecność Jasona Smitha.

Szczerze mówiąc, patrząc na „papierek”, powinni przegrywać mecz za meczem, spotkanie za spotkaniem. Czyż tak nie było? W końcu jednak ktoś powiedział : „Nie! Koniec z odgrywaniem roli ofiary. Mamy najsłabszy roster w NBA spowodowany przez obfite kontuzje, ale nadrobimy to walką i zaangażowaniem!”. Jeśli takie właśnie słowa padły z ust Monty’ego Williamsa, to zyskał sobie u mnie szacunek.

Wracając do rosteru, kto z was słyszał i bacznie śledził poczynania, choćby Greivisa Vasqueza? To chłopak, który rok temu spędzał na parkietach NBA zaledwie 12.3 minuty na mecz i w siedemdziesięciu spotkaniach zdobył w sumie 249 punktów. W tym sezonie natomiast, w zaledwie 30.występach, zapisał na swoim koncie 242 punkty. Spory progres? Jak się patrzy!

„Linsanity pokonane!”,”Linsanity sprowadzone na Ziemię”. Takie nagłówki widnieją pewnie dzisiaj w amerykańskich gazetach.

„Szerszenie” dokonali dziś niemożliwego. Zespół, który w żaden sposób nie miał prawa wygrać, zrobił to! Zaskoczył wszystkich i wreszcie dostał się na czołówki stron internetowych, prasy itp. To zwycięstwo pewnie nie będzie miało wielkiego znaczenia w końcowym rozrachunku. Hornets, zaliczając w tym momencie serię trzech zwycięstw z rzędu i bilansem 7-23, mogą mieć tylko nadzieję na wysokie picki w przyszłorocznym drafcie. Tak czy inaczej, gratulujemy zwycięstwa!

Tak, jak napisał na swoim twitterze Marco Belinelli:

Image and video hosting by TinyPic

W skrócie o dzisiejszym starciu:
Hornets przyjechali do Madison Square Garden „napędzeni” dwoma wcześniejszymi powodzeniami. Knicks (z bilansem 15-15) również za wszelką cenę chcieli wygrać ten mecz. Do szeregów Hornets wrócił Jarrett Jack, co jednak, patrząc na statystyki, nie miało większego znaczenia. Nieobecny po raz kolejny w drużynie z Nowego Jorku był Carmelo Anthony, który ma wrócić do zespołu już niebawem.

W pierwszej kwarcie gospodarze wyszli jakby zaspani, a może ” bujając w obłokach” po ostatnich sukcesach. „Szerszenie”, którzy twardo stąpają po przysłowiowym lodzie od początku byli bardzo skoncentrowani i od pierwszych minut odskoczyli na wysoką przewagę.

Knicks było stać już tylko na zryw w 4. kwarcie, który mało co nie przyniósł im zwycięstwa. Świetna dyspozycja Vasqueza jednak na to nie pozwoliła. Wenezuelczyk świetnymi, a zarazem kluczowymi podaniami w końcówce meczu otwierał drogę do kosza swoim kolegom z drużyny. Hornets niespodziewanie wygrywają 89:85!

Bohaterem spotkania był dziś wspomniany przeze mnie Greivis Vasquez. Chłopak rodem z Wenezueli zdobył 15 punktów i rozdał 11 kluczowych asyst. Ze świetnej strony zaprezentował się również Gustavo Ayon (słyszeliście o nim?),  autor 13 punktów i 11 zbiórek. Najlepsze spotkanie w sezonie rozgrywał Trevor Ariza. 10/20 z gry, 4/7 zza łuku, takiego skutecznego Trevora jeszcze nie znamy. Ariza uzbierał dziś najwięcej punktów w zespole z Luizjany – 25 i zebrał 8 piłek. Marco Belinelli, sympatyczny Włoch, który czasami wkurza mnie jak nikt inny… po raz kolejny staje się (pod nieobecność „Danilo Gallinariego” ) powodem do zachwytu kibiców z Włoch. Popularny „Beli” zaaplikował drużynie przeciwnej 17 punktów, trafiając 7 na 14 oddanych rzutów.

W szeregach gospodarzy dobre spotkanie rozegrało zaledwie trzech zawodników. Amare Stoudemire (26 punktów, 12 zbiórek), Tyson Chandler (10 punktów, 11 zbiórek) i Jeremy Lin. „Yellow Mamba”, bo z takim określeniem się parę razy spotkałem, zdobył 26 punktów i rozdał 5 asyst. Wszystko wyglądałoby pięknie, gdyby nie 9 strat... No właśnie, straty to największy problem Lina.

Kluczem do zwycięstwa okazały się rzuty 3-punktowe. Goście rzucali jak natchnieni, 7/12 (58.3%) przy 4/24 (16.7%) Knicks wygląda zdumiewająco dobrze.