Magic wychodzą na prostą

Kryzys w Orlando jest już chyba zażegnany. Magic rozegrali drugi dobry mecz z rzędu, dziś pokonując Cleveland Cavaliers. Przewaga Magików na starcie czwartej kwarty wynosiła aż 21 punktów, ale Kawalerzyści odrobili prawie całą stratę. Na szczęście dla fanów gospodarzy ci nie dali sobie odebrać prowadzenia i zwyciężyli.

94:102

Pierwsze trzy kwarty to popis defensywy Magic oraz anty-popis ataku Cavaliers. Goście zdobyli w ciągu pierwszych 36 minut meczu tylko 53 punkty, trafiając 29% rzutów. Wpadać zaczęło dopiero w czwartej kwarcie i to właśnie wtedy Cavs przypuścili swój come-back. Niestety, było już za późno. Mimo to aż 41 punktów zdobytych w 4Q przez Cleveland to imponujący wynik. Tym bardziej, że aż 31 z nich zdobył tercet Irving-Sessions-Gee (w sumie 10-15 FG). Ten ostatni swoją trójką na 2:15 do końca zbliżył swoją drużynę na tylko pięć punktów, ale Magic przetrwali resztę meczu i wygrali. Bardzo ważnym trafieniem popisał się Hedo Turkoglu, który 90 sekund przed końcem meczu zwiększył przewagę Magicznych do 7 punktów. Cavaliers nie pomogła taktyka hack-a-Howard, którą zastosowali w czwartej kwarcie – tzn. pomogła częściowo, bo DH trafił tylko 9 z 16 rzutów wolnych (wszystkie w ostatnich 6 minutach meczu), ale w najważniejszym momencie trafił 5 z 6 osobistych i ostatnia nadzieja gości na wygraną została porzucona.

Dwight Howard (19 pkt, 16 zb, 5-12 FG, 8 blk) jak zwykle nie błyszczał z linii FT, ale zimnej krwi nie zabrakło mu w crunch-time, w całym meczu zagrał bardzo dobrze, będąc blisko triple-double. Poza nim jeszcze czterech graczy Orlando miało dwucyfrową liczbę punktów – razem z Howardem najlepszym strzelcem drużyny był Jason Richardson (19 pkt, 7-12 FG), zbliżone zdobycze punktowe mieli także Hedo Turkoglu (18 pkt, 7 zb, 4 ast, 7-12 FG) i Ryan Anderson (17 pkt, 8 zb, 5-14 FG). Z ławki zaś dobrze spisał się Von Wafer (11 pkt, 16 min). Niestety nie można tego powiedzieć o JJ’u Redicku (0-5 FG), który nie mógł się dziś wstrzelić.

Magic prawie dali się doścignąć, ale mimo to zagrali bardzo dobrze. Gdyby nie niespodziewana forma rzutowa Cavaliers w czwartej kwarcie, pisałbym w tej chwili o blow-oucie. Gospodarze popełnili dziś tylko 5 strat, co jest drugim najlepszym wynikiem w historii organizacji. O defensywie już pisałem, ofensywa również nie miała się źle, to, co miało wpaść, wpadło. A przecież właśnie straty, nieregularna obrona i zupełnie rozstrojony atak stały za kryzysem w Orlando, który przejawił się czterema porażkami z rzędu. Należy również podkreślić, że w szeregach Magików brakowało Jameera Nelsona i Glena Davisa (o nim za chwilę), choć ci panowie miewają momenty, w których szkodzą, a nie pomagają drużynie.

Glen Davis został zawieszony przez Magic na dwa mecze. Powodem kary jest jakiś 'incydent’, przez amerykańskie media ujęty w bardzo ogólne słowo 'outburst’, który miał miejsce podczas przedmeczowej rzucanki. Stan van Gundy powierzył jego minuty Earlowi Clarkowi (8 pkt, 5 zb), który grał na czwórce, przesuwając Andersona na środek – oczywiście wtedy, gdy Howard odpoczywał.

Cavaliers, drugi najlepiej zbierający team w NBA, wygrał dziś na tablicach z czwartą drużyną w tej kategorii (57-45), głównie dzięki dobrej formie wysokich – Antawn Jamison (16/12) i Anderson Varejao (12/15) zanotowali po double-double. To jednak nie oni odegrali główną rolę w come-backu, który ostatecznie się nie powiódł. Wyżej wspomniane trio złożone z Kyriego Irvinga (18 pkt, 7-21 FG, 4 razy blokowany, 6 ast), Ramona Sessionsa (14 pkt, 8 ast, 6 zb) i Alonzo Gee (20 pkt, career-high, 13 pkt w 4Q, 5 zb) swoją świetną dyspozycją w ostatnich 12 minutach sprawili Magikom duże kłopoty. Gdyby choć część tej formy przeszło na pozostałe trzy kwarty, to Magic goniliby Cavaliers. Ale tak się nie stało i Kawalerzyści przegrali z Orlando po raz siódmy z rzędu.