O Marcinie z miasta Łodzi słów kilka..

Autor: Piotr Jankowski

Jest czerwiec roku 1998. Michael Jordan i zastęp jego wiernych towarzyszy, zdobywa mistrzostwo dla Chicago Bulls. Dla drużyny Phila Jacksona to ostatnie w takim zestawieniu momenty euforycznego uniesienia, wielkie spełnienie i jednocześnie koniec wielkiej sportowej epopei! Historia zapisywała się złotymi zgłoskami na naszych oczach. Po raz kolejny byliśmy świadkami urzeczywistnienia się snu o „koszykarskim mesjaszu”, który zstąpił na ten ziemski padół, by przynieść nam trochę zapomnienia od doczesności rozmaitej. Ten ostatni taniec byczej ferajny był dla mnie momentem granicznym w postrzeganiu koszykarskiej rzeczywistości. Wszystko, co wydarzyło się potem było już zupełnie inną historią.

Mój patetyczny wstęp mógłby zwiastować jakąś ekscytującą treść tego felietonu w dalszej części, ale bezczelnie będę szedł po prąd, nie bacząc na Wasze wyrafinowane oczekiwania.

Gdyby 14 lat temu tuż po tamtych pamiętnych finałach, moja skromna osoba zostałaby zahiberrnowana i za sprawą kosmicznej technologii, przeniesiona w bezpośrednią okolicę dzisiejszego poranka byłbym wręcz zszokowany zastaną rzeczywistością. Nie będę skupiał uwagi na wątkach pobocznych, ale po takim transferze w czasoprzestrzeni, w przypływie wielkiego zaciekawienia sprawdziłbym również, co tam w lidze mej ukochanej się dzieje…

Pośród bogactwa całego koszykarskiego inwentarza, zamarłbym ze zdumienia, bo oto Polak nam się w tej organizacji cudem zupełnym „zmieścił” i radzi sobie wręcz fantastycznie! Jakim prawem człowiek z kraju koszykarsko upośledzonego może wykręcać takie statystyki? Przecież w jordanowskiej dekadzie taka ewentualność byłaby równoznaczna z prawdziwością plotek o poza ziemskiej cywilizacji. Ten człowiek o średnio słowiańskim nazwisku Gortat, jest na ustach wszystkich, a przecież nikt z nas nie wie gdzie leży kres jego możliwości? Co takiego musiało się zdarzyć w przeszłości, że znalazł się akurat w słonecznej Arizonie? No i żeby dziwów było więcej, to temuż Polakowi piłkę dogrywają starzy znajomi z „tamtych parkietów”, czyli niejaki Grant „Mr. Nice” Hill i wiecznie uśmiechnięty Kanadyjczyk Steve Nash. Podczas dzisiejszego poranka pomyślałbym, że Ci dwaj również korzystali z podobnego transferu w czasie, który stał się i moim udziałem, tylko docelowo miejsce lądowania obrali sobie nieco inne. Panowie dobijają do magicznej 40, a wigoru na boisku im nie brakuje i cały czas potrafią decydować o losach meczu!

Ja, Michael J.Fox z „Powrotu do przyszłości” i każdy inny, byłby wielce zdziwiony takim obrotem spraw. To się na szczęście jednak nie wydarzyło, a NBA wciąż fascynuje. Natomiast Marcin Gortat 'popełnił’ poprzedniej nocy 13 podwójną zdobycz w sezonie (23 punkty i 11 zbiórek) i razem z wszędobylskim Nashem (30 punktów i 10 asyst) w znacznym stopniu przyczynili się do wygranej swoich Suns. New Orleans Hornets nie mieli argumentów w tej konfrontacji i z powodu ofensywnej indolencji musieli robić za bezbarwne tło.

Autor zdjęcia: Jacek Heliasz (heliasz.com)

Dobra, co z tym Marcinem? Czy nauki pobierane przez lata całe u Dwighta Howarda są dostrzegalne w kontekście potencjału innych czołowych „wymiataczy” w lidze? Na tapetę biorę tylko klasyfikację „dabl-dabl”, bo w tej od jakiegoś czasu skrupulatnie się specjalizujemy. Stan na 2 lutego 2012 roku ma się rozumieć. Siedzicie?! Nie? No to się połóżcie!

Klasyfikacja kolekcjonerów podwójnych zdobyczy na dzień 2/02/12 :

1. Kevin Love (MIN) – 22 mecze, 20 double-double w sezonie
2. Dwight Howard (ORL) – 22 mecze, 17 double-double w sezonie
3. DeMarcus Cousins (SAC) – 20 gier, 14 double-double w sezonie
4. Marc Gasol , (MEM) – 21 gier, 13 double-double w sezonie
4. Marcin Gortat (PHX) – 21 gier, 13 double-double w sezonie
6. Blake Griffin (LAC) – 19 gier, 12 double-double w sezonie
7. Andrew Bynum (LAL) – 18 gier, 11 double-double w sezonie
7. Pau Gasol (LAL) – 22 mecze, 11 double-double w sezonie
7. Greg Monroe (DET) – 24 mecze, 11 double-double w sezonie
10. David Lee (GSW) – 18 gier, 10 double-double w sezonie
10. Anderson Varejao (CLE) – 20 gier, 10 double-double w sezonie

Dość nieprawdopodobna to sytuacja, ale znając etykę pracy Marcina Gortata i jego nieustępliwość w realizacji zamierzonych celów, to możemy się spodziewać walki o podium w tej klasyfikacji. Duży udział w indywidualnych sukcesach Marcina ma rozgrywający Steve Nash, a plotki o jego potencjalnym transferze nie są dla Polaka dobrą perspektywą. Mam nadzieję jednak, że do końca tego sezonu nic takiego się nie wydarzy, a Gortat powinien wykorzystać taki stan rzeczy doskonale.

Peter

Komentarze do wpisu: “O Marcinie z miasta Łodzi słów kilka..

  1. Ooo, fajny artykuł:) Dobrze, że ktoś porównał jego osiągnięcia w tym sezonie z innymi „wysokimi” bo wcale nie wypada on źle:) Mam go w trzeg drużynach w fantasy i na poczatku sezonu było kiepsko, Ale teraz jestem bardzo zadowolony:) Pamiętam jaki był „bum” na niego w tamtym sezonie jak przeszedł do Suns!:)

  2. Bojar bardzo oszczędnie to określiłeś,że „nie wypada on źle”. Myślę, że cały czas nie zdajemy sobie sprawy jak wielką robotę wykonuje MG Hammer. W bardzo prestiżowej klasyfikacji plasuje się bardzo, bardzo wysoko. Piłkę zaczynał kozłować stosunkowo późno, a stosunek talentu do wykonanej pracy określiłbym jak 35/65. Człowiek z każdym meczem mnie po prostu zaskakuje!Łamie kolejne bariery i wykorzystuje warunki fizyczne bardzo świadomie. Szkoda tylko, że tak długo „przezimował” w Orlando. Stanowczo za długo..

Comments are closed.