Koniec lock outu na horyzoncie?

Autor: Bartek Berbeć

W ekonomicznych kontekstach bardzo często mówi się o atmosferze na rynkach, która skłania przedsiębiorców do dalszego inwestowania bądź wstrzymywania tego procesu. A jaka jest atmosfera wokół lokautu w NBA? Wygląda na to, że sytuacja ligi uległa nieznacznej poprawie, ustabilizowała się i zaczyna powoli iść ku lepszemu. Używając potocznego języka, możemy powiedzieć, że koniec lokautu widać już na horyzoncie. Nie chwalmy jednak dnia przed zachodem słońca.

Przeszkody, które stały na uformowaniu nowego układu zbiorowego, zwanego CBA (collective bargaining agreement), można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to zagadnienia systemowe, czyli maksymalna pula płac, odstępstwa od niej, szereg spraw związanych z kontraktami i ich długością oraz podatek od luksusu. Wszystko po to, aby liga zrobiła się bardziej konkurencyjna, na wzór futbolowej NFL, w której drużyny z małych rynków miejskich, a nie tylko wielkich aglomeracji, systematycznie osiągają sukcesy. W NBA aż tak dobrze nie było – możni z największych skupisk ludności w Stanach Zjednoczonych mieli prawo wykorzystywać tę przewagę i wydawać też więcej pieniędzy, a co za tym szło, pozyskiwać lepsze nazwiska do składu, co oczywiście zwiększa prawdopodobieństwo zdobycia mistrzowskich pierścieni. W przeciwieństwie do dochodowej NFL, w najlepszej lidze świata aż 22 organizacje, spośród 30 w niej zrzeszonych, przynosiły ich właścicielom straty. Właśnie to był jeden z dwóch głównych powodów lokautu.

Drugim z nich, znacznie łatwiejszym w zrozumieniu, ale o wiele trudniejszym, jak się okazało, w osiągnięciu konsensusu, jest podział zysków z koszykówki, zwanego BRI (basketball related income). Niektórzy z amerykańskich dziennikarzy posługiwali się w tym przypadku metaforą tortu, który powinno się dzielić na pół, czyli 50-50. Tu leży w tej chwili pies pogrzebany, bo strony co i rusz zmieniają warianty docelowego udziału w puli.

Doskonałą wiadomością jest to, że sprawy systemowe, początkowo uchodzące za bardzo zawiłe, zostały dopięte na ostatni guzik. To z kolei powoduje, że nowa umowa jest gotowa w 95 proc! To świetnie! Ale czy aby na pewno?

No właśnie, kwestia finansowa wciąż pozostaje głównym czynnikiem blokującym Davida Sterna przed ogłoszeniem z promiennym uśmiechem końca przestoju w pracy koszykarskiego raju, co oznaczałoby radość kibiców na wszystkich równoleżnikach. No może poza tymi, którzy dopingują drużyny mające w swoich składach zawodników z klauzulami pozwalającymi im odejść na wypadek wznowienia gier w NBA

W ubiegły czwartek sprawy, dość nieoczekiwanie, przybrały pozytywny obrót. Po tym jak wcześniej strony rozstały się w fatalnej atmosferze, o której wspominałem wyżej – obrzucano się nawzajem błotem i oskarżano o kłamstwa – humory ludzi, którym na NBA, nie były najlepsze. Ale kiedy wydawało się, że środowisko sięgnęło dnia i nie pomógł nawet federalny negocjator, nagle dokonano znacznego przełomu. Piątek miał być dniem, w którym lokaut się zakończy. Na przeszkodzie stanął właśnie podział zysków. To zmusiło Sterna do odwołania meczów do końca listopada, co oznaczało pożegnanie się z sezonem w pełnym, 82-meczowym formacie.

Nie oznacza to, że kierownictwo ligi i doświadczony komisarz zasypywali gruszki w popiele. Taki tok wydarzeń został przewidziany i według pewnych źródeł, wciąż istnieje szansa na rozegranie po 78 spotkań, co praktycznie niezauważalnie wpłynęłoby na kibiców. Aby to jednak nastąpiło, strony muszą porozumieć się jak najszybciej.

Sęk w tym, że nie ma w tej chwili żadnych doniesień o planowanym spotkaniu. Może NBA wstrzymuje oddech przed obaleniem ostatniego bastionu? Na to kibice z pewnością liczą. Smutny fakt jest jednak taki, że czeka ich listopad bez koszykówki. Pierwszy od roku 1998.

Kwestia podziału zysków rozstrzygnie się za zamkniętymi drzwiami i wszyscy znajdujący się w sytuacji obserwatora mogą tylko trzymać kciuki, żeby gracze oraz właściciele poszli po rozum do głowy, przemyśleli sprawę i wreszcie się dogadali. Możemy jednak przyjrzeć się bliżej zmianom, jakie wniesie ze sobą nowa, gotowa przecież prawie w całości, CBA.

Otóż największą nowością jest zasada amnestii. Nowy model puli płac, czyli maksymalnej kwoty, jaką klub może przeznaczyć na kontrakty koszykarzy, będzie bardziej surowy. Zdecydowano więc, że wszystkie drużyny będą mogły „odliczyć” sobie od niej po jednym kontrakcie. Musi być on zawarty oczywiście podczas obowiązywania starego CBA. Tym sposobem astronomiczne umowy takich graczy jak Rashard Lewis czy Gilbert Arenas nie będą już „krzywdzić” właścicieli i odstraszać ewentualnych partnerów do wymian. Wydaje się to rozsądnym wyjściem, bo rzeczywiście w większości klubów znajdziemy przynajmniej jednego przepłaconego delikwenta.

Zmianie ulegnie także podatek od luksusu. To narzędzie ma służyć wyrównaniu konkurencyjności wśród klubów. Wydajesz więcej na kontrakty? Musisz dodatkowo zapłacić pewną kwotę. Próg podatkowy miał jednak do tej pory charakter liniowy – niezależnie od tego, o ile pula płac została przekroczona, proporcjonalnie płaciło się odpowiednią nadwyżkę do puli ligi. Teraz w życie wejdzie luxury tax o charakterze progresywnym, co również wydaje się dość logicznie. Przekraczasz pulę minimalnie, płacisz za to niewielką karę. Wydajesz kosmiczne pieniądze na kontrakty? Jeszcze więcej zwrócisz lidze. Coraz wyższe progi mają być ustalane po przekroczenie kolejnych 1-5, 5, 10 i wreszcie 15 mln dolarów (odpowiedni 1,50, 1,75, 2,50 i 3,25 za każdego dolara nadpłaty). Sama wysokość puli ma nie ulec zmianie i pozostanie na wysokości 58 mln.

Ostatnim proponowanym rozwiązaniem uderzającym w tych, którzy wydają najwięcej na umowy z zawodnikami ma być zabronienie takim drużynom, które przekraczają konkretny pułap finansowy, możliwości podpisywania kontraktów na zasadzie odstępstwa MLE (mid-level exception) oraz sign-and-trade. Oznacza to, że nie będą już mogli dokooptować do składu kontraktu o wysokości średniej płacy w NBA, pomimo nie mieszczenia się w puli.

Mam nadzieję, że udało mi się przedstawić logikę nowych rozwiązań w zrozumiały sposób. Wszystko to może jednak ulec jeszcze w ostatniej chwili zmianie. W końcu można jednak przyjrzeć się temu w sposób konstruktywny oraz widać poprawę atmosfery wokół całej sprawy. Z uśmiechem na ustach pracuje się lepiej niż będąc oskarżanym o kłamstwo, czyż nie? Właśnie to sprawia, że staram się myśleć optymistycznie i wydaje mi się, że sprawa w przyszłym tygodniu znajdzie swoje rozwiązanie. Jest blisko, a jakiekolwiek dalsze zwlekanie będzie już kosztowało wszystkich mnóstwo pieniędzy oraz utratę dobrej reputacji i wizerunku. Ani jednego, ani drugiego odrobić się nie da.