Przegrany bierze wszystko … albo nic

W zeszłym sezonie Cleveland Cavaliers sięgnęli dna. Po odejściu swojej największej gwiazdy – LeBrona Jamesa odnieśli jedynie 19 zwycięstw w 82 meczach. Z drużyny, która dwa lata temu była realnym kandydatem do mistrzostwa NBA Kawalerzyści stali czerwoną latarnią ligi. Nie pomógł ani trener Byron Scott były zawodnik Lakers z czasów Showtime, ani doświadczony Antawn Jamison.  Po poprzednim sezonie kibice z Ohio mogli jedynie zakryć twarze ze wstydu i rozpaczy wspominając ze łzami w oczach tłuste  lata pod wodzą LBJ. Jest jednak jedna rzecz, która daje nadzieje do nawiązania do czasów kiedy wszyscy zachwycali się grą Cavs. To coś to właśnie katastrofa zeszłego sezonu. Jak pokazuje historia może się ona okazać zbawienna dla ekipy z Cleveland.

Przyznam się, że przed pozyskaniem LeBrona Jamesa ekipa Cavs zawsze kojarzyła mi się z przeciętniactwem. Z reguły posiadała w swojej kadrze ciekawych graczy jednak zawsze jej czegoś brakowało. W latach 90-tych w barwach Kawalerzystów występowali tacy zawodnicy jak Mark Price, Craig Ehlo – świetni strzelcy za 3 pkt, Larry Nance – jeden z lepszych dunkerów ligi, Ron Harper, który przed swoją przygodą w Chicago notował w Clevland średnie powyżej 20 pkt., czy też Shawn Kemp, którego przedstawiać raczej nie trzeba. Był także świetny rozgrywający Terrel Brandon czy tragicznie zmarły Bobby Phills. Wszyscy ci zawodnicy (może oprócz Phillsa ) reprezentowali drużynę w meczach All-Star Game, co oznacza, że byli wyróżniającymi się graczami ligi. Jednak dopiero po wyborze Jamesa Kawaleria z Cleveland zyskała ten element magii, który nadają największe gwiazdy ligi NBA swoim zespołom. Minęło jednak 6 lat, Królowi Jamesowi skończył się kontrakt i bez większego żalu pojechał grać w koszykówkę na słoneczną Florydę tworząc u boku Wada i Bosha jeden z ciekawszych rosterów w historii ligi. Oczywiście tak zezłościło to właściciela i kibiców CAVS, że Lebron stał się w wrogiem numer jeden. Uwielbienie szybko ustąpiło miejsca nienawiści do LBJ w ich sercach. Jednak właśnie to uwielbienie okazało się zgubne. Przez cały czas pobytu w Cleveland Jamesa drużyna była od niego tak bardzo uzależniona, że po jego odejściu okazało się, że zupełnie nie mają kim grać.

Słaba postawa w poprzednim sezonie jest jednak wielką nadzieją na przyszłość dla drużyny Byrona Scott’a. W tegorocznym drafcie do zespołu trafili Kyrie Irving #1 draftu oraz Tristan Thomspon #4. Wysokie wybory dwóch zawodników są podstawą do ponownej budowy drużyny ( z naciskiem na słowo drużyna ). Mając w składzie doświadczonych Barona Davisa czy Jamisona młodzież spokojnie może zdobywać doświadczenie co na pewno zaprocentuje.  Wszystko jednak teraz zależy od talentu i pracy młodych graczy.

Cofnijmy się do roku 1997. Będącą w poprzednich latach jedną z potęg Konferencji Zachodniej drużyna San Antonio Spurs ma jeden z najgorszych sezonów. Wszystko to z powodu kontuzji jej lidera – Davida Robinsona. Ostrogi kończą sezon z 20 wygranymi i możliwością wyboru w drafcie z numerem pierwszym. Beznadziejny sezon owocuje pozyskaniem niejakiego Tima Duncana – będącego liderem drużyny do dziś. Od tego czasu San Antonio zdobyło cztery razy mistrzostwo ligi, a przy tym co roku grali w Play-off.

Są jednak przypadki drużyn, które przez lata nie potrafią odbudować swojej dawnej pozycji w lidze. Po odejściu z Chicago Jordana, Pippena i Rodmana Byki stały się pośmiewiskiem ligi. Nie pomogły wybory Eltona Branda, Rona Artesta, Jamala Crawforda, Bena Gordona czy Eddie Curry’ego. Dopiero pojawienie się Derick’a Rosa pozwala powoli nawiązać do czasów Jordanowskich.  Podobnie było z Houston Rockets po 2 mistrzostwach czy czasach kiedy w H-town grali Pippen czy Barkley przez wiele lat pozostawały tylko wspomnienia. Steve Francis, Cuttino Mobley czy Michael Dickerson nie okazali się zbawicielami i szybko ich oddano. Budowa nowej drużyny też trwała tam dość długo. Zresztą dziś trwa ponownie, gdyż po T-Macu, Yao Mingu czy Ronie Arteście też pozostały tylko pamiątkowe filmy czy zdjęcia.  Identyczna sytuacja jest obecnie w Philadelphi, gdzie młoda drużyna pod wodzą doświadczonego trenera Douga Collinsa stara się nawiązać do czasów kiedy w trykocie 76-tek biegał Allen Iverson.

Historia zatem pokazuje, że budowanie drużyny od nowa wcale nie jest takie proste. Oczywiście wysokie wybory są ogromnym handicapem jednak nie oznaczają natychmiastowego sukcesu. Potrzeba do tego czasu, ciężkiej pracy oraz odrobiny szczęścia. Jaki los zatem czeka w najbliższych sezonach Cavs? Czas pokaże …

Komentarze do wpisu: “Przegrany bierze wszystko … albo nic

  1. I chyba Jamison a nie Jamieson ale to tam drobiazg :) Fajny artykuł

  2. już poprawione – mój błąd – ale te bystre oczy czytelników znaczą, że uważnie czytacie moje teksty :-) Ciesze się bardzo :-) Pozdrawiam

  3. Jeszcze jeden błąd – San Antonio dotknęło dna nie w 1998, a w sezonie 1996-97.

  4. czy ja dobrze widzę, czy nie wymieniłeś Brada Daugherty’ego? :D to był dobry center, jedynka Draftu, choć w NBA był tylko osiem lat, to 5-krotnie grał w Meczu Gwiazd. Cavs potwierdzili, że Brad był dla nich ważny, zastrzegając jego czterdziestkę trójkę

  5. „Przez cały czas pobytu w Cleveland Jamesa drużyna była od niego tak bardzo uzależniona, że po jego odejściu okazało się, że zupełnie nie mają kim grać.”

    To dowodzi również, że LeBron nie miał z kim grać. Nie ma się co dziwić, że odszedł z ekipy (jednej z najgorszych organizacji w NBA), która nie potrafiła zbudować wokół niego drużyny. Spójrzcie na skład Byków z czasów Jordana. Jego Powietrzność, wbrew mitom, nie zdobył 6 mistrzostw w pojedynkę.

    Współczuję Irving’owi – musi odczekać do końca kontraktu w Cleveland, żeby zacząć grać na poważnie.

Comments are closed.